O nieszkodliwym ściąganiu

Ostatnio przy okazji głośnej sprawy „Kamila z SGH” (dla niezorientowanych wersja skrócona: gość przyuważył, jak koleżanka ściągała z komórki na egzaminie z niemieckiego, zrobił raban, dziewczyna dostała 2, a chłopaka po fakcie współstudenci obrzucili inwektywami ze wszystkich stron) słyszę po raz kolejny argument pt. „przecież na ściąganiu nikt nie traci” – jako rzekomą rację na rzecz tego, że w gruncie rzeczy w ściąganiu nie ma niczego zdrożnego (w przeciwieństwie do „donosicielstwa”, jak klasyfikuje się postawę ww. Kamila). Ponieważ mit ten uważam za jeden z bardziej szkodliwych mitów rozpowszechnionych w naszym społeczeństwie, to postanowiłem na ten temat naskrobać notkę.

Na początek kwestia szkody. Częstym argumentem na rzecz etycznej neutralności ściągania jest to, że ściągający nikomu nie szkodzi poza sobie samym. Nic bardziej błędnego. Oczywiście, ściągający nikomu nie szkodzi bezpośrednio. Szkody pośrednie związane ze ściąganiem są jednak bardzo liczne i wymierne. Przede wszystkim, funkcjonujemy w systemie, w którym od wyników edukacyjnych zależą wymierne korzyści – od stypendiów poczynając, poprzez rozmaite bonusy w rodzaju wyjazdów Erasmusowych, po dalsze ścieżki kariery (nawet tej edukacyjnej – np. studia doktoranckie). Osoba ściągająca odbiera zatem owe bonusy komuś, kto pracuje uczciwie. Większość popierających ściąganie, którzy spotykają się z tym argumentem, w jakimś stopniu przyjmuje go do wiadomości. Potem jednak zaczyna się usprawiedliwianie ściągania czymś, co dla mnie jest dopiero poważnym i istotnym problemem z tym związanym. Nazwę to roboczo „kulturą cwaniactwa”.

Kultura cwaniactwa zasadza się w stwierdzeniu „jeśli ktoś gdzieś ocenia wyniki twojej pracy, to nieważne, jak pracujesz – ważne, jak potrafisz udać, że pracujesz”. Często jest to opakowywane w cała masę eufemizmów – w dyskusji Facebookowej, która stała się inspiracją dla tego artykułu, padła taka teza, że dla większości studentów wyniki egzaminu są dużo mniej istotne, niż „siatka kontaktów i umiejętności społeczne”, które wyniosą z uczelni.

Owa „siatka kontaktów i umiejętności społeczne” to taki elegancki zwrot, pod którym w tym przypadku kryje się dość brutalna strategia pt. „jak dostać pracę po znajomości, z kim pójść na piwo, żeby tę pracę utrzymać i kogo wkopać, żeby wyleciał zamiast nas”. Bo tak naprawdę to dopiero konsekwencje społeczne powszechnego przyzwolenia na cwaniactwo (którego ściąganie jest tylko jednym z aspektów) są przerażające. Przejrzyjmy po kolei kilka z nich.

Jeśli zakładamy, że praca polega na tym, żeby jak najmniej się narobić, a potem sprzedać swoje nędzne efekty pracy jako coś wartościowego, to mamy problem – tę pracę ktoś będzie musiał wykonać (alternatywnie – cała instytucja będzie pozorować pracę). Mamy zatem dużo niższą efektywność pracy – bo po pierwsze, osoba sumiennie pracująca utrzymuje na swoich barkach darmozjadów, po drugie, instytucja musi wdrożyć dodatkowe procedury kontrolne, aby owych darmozjadów wykrywać i eliminować. To przekłada się na atmosferę pracy – pracownika traktuje się jak wroga, pracownik w konsekwencji pracuje w stresie, nie czuje się współodpowiedzialny za wyniki instytucji, w której pracuje – a także oczywiście na zarobki i warunki zatrudnienia. Jeśli bowiem potencjalny pracodawca musi np. zatrudnić kogoś na półroczny okres próbny, żeby wiedzieć, czy nie ma do czynienia z cwaniakiem, to siłą rzeczy nie będzie chciał mu płacić tyle, co normalnemu pracownikowi. Niezrozumiałe jest dla mnie to, kiedy osoba, która pochwala ściąganie, równocześnie narzeka na sytuację na rynku pracy i na to, jak to pracodawcy próbują wyzyskiwać pracowników oraz traktują ich z nieufnością – to właśnie wy (tzn. kultura, którą tworzycie) jesteście przyczyną takiego stanu rzeczy, poprzez dostarczanie takich pracowników (którym nie można ufać) i takich pracodawców (którzy zamiast uczciwie pracować na efekt firmy razem ze swoimi pracownikami, próbują ich przechytrzyć i wyzyskiwać).

Nawet na poziomie uczelni kultura ściągania generuje potężne patologie. Powoduje bowiem, że uczelnia jako taka pozbawiona jest informacji zwrotnej na temat prowadzonych przedmiotów. Przy normalnym cyklu egzaminacyjnym mamy bowiem dwie sytuacje: albo dany egzamin zdaje standardowy odsetek studentów (czyli w zależności od trudności przedmiotu 50-80%), albo egzamin jest z jakiegoś powodu za trudny. Tutaj otwiera się pole do diagnozowania problemu – być może przedmiot jest za trudny? Być może jest źle prowadzony? Być może jest w ogóle dla danego kierunku studiów zbędny? Cała ta informacja jest jednak niedostępna w sytuacji, w której obowiązuje kultura ściągania. Mamy np. bardzo źle prowadzone przedmioty z bardzo złymi prowadzącymi, których „ratuje” powszechne ściąganie. Albo po prostu przedmioty za trudne, które można by dostosować poziomem, gdyby nie brak informacji zwrotnej spowodowanej przez ściąganie. Z drugiej strony powszechna zdawalność przedmiotów dzięki ściągom wprowadza fałszywe przekonanie, że studenci mają opanowany jakiś materiał, którego w istocie często nawet nie tknęli. Znów więc, do zwolenników ściagania – jeśli marudzicie, że na waszym kierunku studiów jest zbędna/za trudna filozofia / niemiecki / analiza matematyczna / postkrytyczna teoria literatury, to jest to wyłącznie wina wasza i waszej kultury cwaniactwa, która uniemożliwia wykrycie, a w konsekwencji zdiagnozowanie problemu.

Na koniec jeszcze kwestia zachowania wspomnianego na poczatku Kamila, czyli rzekomego „donosicielstwa”. Słyszałem tutaj głosy, że kontrolowanie jest rolą odpowiednich instytucji, że współstudenci powinni przymykać oko itp. Otóż sama taka postawa jest już przejawem głębokiem patologii. Każda praktycznie znana teoria organizacji społecznej, włącznie z najbardziej abstrakcyjnymi modelami z teorii gier, mówi jasno – społeczeństwo najlepiej działa, jeśli wyklucza darmozjadów samo. Każda instytucja kontrolna, która do tego służy – to dodatkowy koszt, zarówno bezpośredni (pieniądze na funkcjonowanie instytucji), jak i pośredni (utrata wzajemnego zaufania). Dlatego w krajach z dojrzałym społeczeństwem obywatelskim normalnym jest to, że o ściągającym współstudencie (blokującym drogę osiedlową kierowcy, zostawiającym kupy swojego psa na chodniku sąsiedzie) poinformuje odpowiednie instytucje inny obywatel. Dzięki temu tego typu zachowania bardzo szybko i skutecznie zostają wyeliminowane – bo o ile oszukiwanie instytucji kontrolnych bywa łatwe, o tyle oszukiwanie współobywateli jest proporcjonalnie trudniejsze. To tylko u nas i w podobnych społeczeństwach przesiąknietych „kulturą cwaniactwa” wykształcił się alternatywny model – wzajemnej wymiany cwaniactw. Innymi słowy – ty mnie oszukasz tu, ale ja cię oszukam gdzie indziej i obaj przymkniemy na to oko. Nie udawajmy jednak, że taki model jest czymś pożądanym i skończmy już z absurdalnymi racjonalizacjami takiej patologii.