Prawo precedensowe

Minister Ziobro (jako PG) właśnie postanowił złożyć do TK wniosek w sprawie kontroli uchwał Sejmu z 2010 roku (sic!) o powołaniu trzech sędziów do TK. Pretekst? Jedna uchwała o powołaniu wszystkich trzech sedziów, co zdaniem Ziobry narusza zasadę indywidualności wyboru sędziego ustanowioną w konstytucji. Jeśli TK przychyli się do wniosku Ziobry, to PiS zyska możliwość powołania do TK jeszcze trojga swoich nominatów.

Pal sześć, że ten sam minister Ziobro rok temu nie dość, że uważał, że TK nie ma prawa kontrolować ważności uchwał Sejmu (co więcej, TK wówczas do takiego zdania się przychylił), to jeszcze uważał, że sam wniosek o kontrolę ważności uchwał kompromituje wnioskodawcę jako prawnika. Sytuacja jest zatem Orwellowska, już nawet nie metaforycznie, ale dosłownie, czy ktoś woli Oceanię, która od zawsze była w stanie wojny z Eurazją, czy czworonożne, które wprawdzie są dobre, ale dwunożne są lepsze. I ten stan jest dużo niebezpieczniejszy dla polskiej demokracji niż sam fakt dokonywania przez PiS przekrętów z TK. Nie, nie dlatego, że mamy zamach stanu, a Kaczyński chce wyprowadzać wojska na ulicę, jak próbują twierdzić niektórzy co bardziej zaangażowani politycznie publicyści. Dlatego, że PiS rozwala właśnie tkankę instytucjonalną polskiej demokracji.

Mówi się, że w Polsce, w przeciwieństwie np. do Wielkiej Brytanii, nie ma prawa precedensowego. Innymi słowy, całość przepisów prawa definiują rozmaite akty prawne (od najwyższego, czyli Konstytucji RP, poprzez ustawy, po rozmaite akty niższego rzędu) i to, co jest w owych aktach prawnych jest ostateczne – zgodnie z ich hierarchią. Tyle tylko, że takie ujęcie w sensie metapolitycznym jest fikcją. W każdym państwie obowiązuje prawo precedensowe – ów precedens dotyczy jednak nie bezpośrednio przepisów prawa, a tego, w jaki sposób to prawo się stosuje – które przepisy się traktuje bardziej literalnie, a które mniej, jaka interpretacja obowiązuje w przypadku przepisów niejasnych, wreszcie – jakie są konsekwencje sytuacji, w której pewne przepisy się łamie, kto owe konsekwencje wyciąga i kto owo wyciąganie konsekwencji egzekwuje. Wyobraźmy sobie bowiem hipotetyczne państwo, w którym wprawdzie przestępcy są normalnie skazywani przez sądy, ale z jakiegoś powodu niektórzy przestępcy (skazani, powiedzmy, z paragrafu 22) nigdy nie są doprowadzani do więzienia. Co więcej – niejeden próbował w owym państwie wyegzekwować skazanie owych skazanych z paragrafu 22. Sądy wydawały nawet wyroki skazujące za zaniechanie wykonania wyroków z paragrafu 22. Tyle tylko, że te akurat wyroki też nie są egzekwowane – chociaż normalnie w owym państwie bardzo ostro ścigani są skorumpowani policjanci, którzy pomagają skazanym uniknąć umieszczenia w zakładzie karnym. Czy w owym państwie paragraf 22 jest de facto karalny? Oczywiście nie, chociaż sądy wydają wyroki skazujące z tego paragrafu – ale osoby z niego skazane tak naprawdę żadnej kary nie ponoszą. Dopóki nie wytworzy się precedens – dopóki ktoś nie zostanie rzeczywiście z owego paragrafu skazany – karalność paragrafu 22 będzie w tym państwie fikcją.

W cywilizowanych demokracjach praworządność gwarantowana jest nie aktami prawnymi, tylko instytucjami. Taką instytucją jest chociażby kultura polityczna, która nakazuje wykluczać z grona decyzyjnego polityków przekraczających pewne normy politycznego cynizmu. Taką instytucją jest także poszanowanie „wrogiej” praworządności, które gwarantuje, że władza wykonawcza będzie wykonywać wyroki władzy sądowniczej, nawet, jeśli część z tych wyroków wydawana jest pod dyktando sędziów wybranych (w ramach trójpodziału władzy) przez poprzednią władzę. Taką instytucją jest też z drugiej strony brak obstrukcji sądowej, czyli próby pozamerytorycznego blokowania władzy wykonawczej czy ustawodawczej przez władzę sądowniczą wedle pozaprawnych, politycznych sympatii. Ale taką instytucją jest również egalitaryzm w stosowaniu prawa, czyli niedzielenie przepisów konstytucyjnych na te „ważne” (bo dotyczące elit) i „teoretyczne” (bo dotyczące „plebsu”).

Erozja instytucji demokratycznych w Polsce oczywiście nie zaczęła się dziś. Powiedziałbym nawet, że części z tych instytucji nigdy nie zbudowano – zamiast tego mieliśmy ich wydmuszkę. Nie mieliśmy zatem nigdy merytorycznego procesu legislacyjnego – zawsze była to mieszanka półlegalnego lobbyingu z dyktatem partii rządzącej (że z poprzedniej kadencji wspomnę tylko posła Niesiołowskiego i jego „będziecie mieli większość, to sobie przegłosujecie” – idealnie nadające się również na motto PiSu w obecnej kadencji). Również TK nie ma tutaj najlepszej prasy, a środowisko prawnicze jest często postrzegane jako oderwane od problemów zwykłych obywateli i zamieszane w nie do końca legalne interesy (jak pokazuje afera reprywatyzacyjna w Warszawie, ta reputacja nie jest zupełnie nieuzasadniona). Brakuje nam zatem powszechnego społecznego przekonania, że pewne instytucje i normy warto jest chronić niezależnie od sympatii partyjnych. Do tej pory zasada, którą nazwałem poszanowaniem „wrogiej” praworządności była respektowana – PiS postanowił się z nią demonstracyjnie rozprawić. Skład „odzyskanego” TK, osoba jej prezes a także poczynania Ziobry sugerują, że trwają także przygotowania do porzucenia kolejnej zasady – o ironio, tej, której intencją naruszenia PiS uzasadniał swoje zmiany w TK – czyli braku obstrukcji sądowniczej. Tyle tylko, że to jest broń obosieczna. PiS na razie zachowuje się jak bokser, który ignoruje uwagi sędziego i konsekwentnie, ku uciesze widowni, okłada poniżej pasa nielubianego przeciwnika. Sympatia widowni bywa jednak zmienna, a i nielubiany przeciwnik może wstać i zacząć również bić poniżej pasa.

Wyobraźmy sobie bowiem następującą sytuację. Następne wybory parlamentarne wygrywa koalicja o nazwie Sojusz Nowoczesnych Obywateli. Wprowadza do Sejmu 240 posłów – za mało, by zmieniać konstytucje lub też wnioskować o Trybunał Stanu, dokładnie tak, jak obecnie PiS. W ramach pierwszej decyzji po ustanowieniu nowego rządu i odzyskaniu resortów siłowych + TVP postanawia unieważnić kontrasygnatę marszałka Sejmu do rozporządzenia prezydenta o terminie wyborów prezydenckich z 2015 roku, pod byle pretekstem proceduralnym. Absurdalne? Czy istotnie bardziej, niż obecny wniosek Ziobry o unieważnienie uchwał dot. wyboru sędziów TK? W konsekwencji Sejm stwierdza, że wybory prezydenckie 2015 roku odbyły się nieprawidłowo i należy je powtórzyć. PiS wyprowadza rzeszę ludzi na ulicę, odzyskana TVP pod prezesurą Tomasza Lisa przygotowuje materiały i komentarze o tym, jak to przywiązani do koryta aferzyści próbują podważyć wynik demokratycznych wyborów. Wobec braku legalnie wybranego prezydenta, druga osoba w państwie – marszałek Sejmu – rozpisuje nowe wybory prezydenckie, które wygrywa kandydat SNO. Sejm przyjmuje następnie uchwałę o nieważności wyboru członków TK z 2006 roku (na tej samej podstawie, na której Ziobro próbuje obecnie „anulować” wybór sędziów) i w konsekwencji o braku ciągłości TK o 2006 roku, co wymusza wybór wszystkich 15 sędziów. Następnie powołuje nowych 15 sędziów, których jeszcze tej samej nocy zaprzysięga nowy prezydent. Nowi sędziowie wybierają ze swojego grona nowego prezesa. Tak zabezpieczony, Sejm przyjmuje teraz ustawy o „szczególnym trybie postępowania przed Trybunałem Stanu”, który pozwala skazać przed TS dowolną podlegającą temu osobę wyłącznie zwykłą większością sejmową, za to przy jednogłośnej aprobacie TK.

Political fiction? Pewnie mimo wszystko tak. Ale proszę mi teraz pokazać, jakie właściwie bariery będą stały naprzeciw takiemu rozwiązaniu, jeśli obecnie „odzyskany” TK przychyli się do wniosku Ziobry i wykluczy ze swojego grona trójkę sędziów wybranych w 2010? Konstytucja? Prawo? Przecież PiS właśnie pokazuje, że konstytucja i prawo to terminy oznaczające „tego, kto aktualnie ma prawo do drukowania wyroków TK” i „tego, kto aktualnie prawo wdraża w życie”.

Ludzkość zna instytucję demokracji pozbawionej otoczki instytucjonalnej, demokrację, która nie jest demokracją konstytucyjną (nie w sensie, że nie posiada konstytucji, tylko w sensie, że bezpośredniej, ostatnio wyrażonej woli ludu nic nie ogranicza). Ten model jest znany bardzo dobrze w Ameryce Łacińskiej. Bardzo dobrze znane są też jego słabości – ponieważ „ostatnio wyrażona wola ludu” upoważnia władzę do niemal całkowitego zdominowania aparatu państwowego i sekowania opozycji, to władza zmienia się tam zazwyczaj co kilkanaście-dziesiąt lat, zazwyczaj w sposób mniej lub bardziej rewolucyjny, w międzyczasie obrastając korupcyjnymi patologiami, przy której „straszliwe zbrodnie” rządu Tuska brzmią jak zabawy małych dzieci w piaskownicy. Czy na pewno chcemy fundować sobie taki model również w Polsce? Owszem, demokracja w Polsce miała i ma liczne wady – także instytucjonalne. PiS doszedł do władzy między innymi dlatego, że owe wady dostrzegł. Obecnie jednak nie robi niczego, aby te wady wyeliminować, a całkiem sporo – aby te wady pogłębić. Słabość opozycji tylko ich do tego ośmiela. Oby się jednak nie skończyło tak, że za radosne harce PiS po tkance instytucjonalnej polskiej młodej demokracji będziemy płacić jeszcze przez najbliższe pokolenie.