Marsz Niepodległości

Nie pisałbym tej notki, gdyby nie pewien smutny fakt – otóż spośród moich znajomych, w szczególności ludzi, których lubię, szanuję i uważam za przyzwoitych ludzi, spora grupka wybiera się na rzeczony Marsz. Ponieważ histeryzowanie w tej kwestii jest przeciwskuteczne (a przede wszystkim – dostatecznie dużo jest już go w internecie), to uznałem za swój obowiązek napisanie na spokojnie notki, w której będę starał się wyjaśnić, dlaczego chodzenie na ów Marsz to moim zdaniem coś Wysoce Niefajnego.

Zacznijmy jednak od podstaw – nie uważam, że każdy uczestnik Marszu to faszysta czy nawet potencjalny faszysta. Co więcej, uważam, że tak duża frekwencja Marszu jest konsekwencją bardzo nieroztropnego działania wielu opiniotwórczych, światopoglądowo lewicowych publicystów, którzy albo (w wersji ostrzejszej) stawiają znak równości między patriotyzmem a faszyzmem, albo (w wersji łagodniejszej) różnicują patriotyzm na ten dobry patriotyzm obywatelski i ten zły patriotyzm wspólnotowy. Innymi słowy, walczą z patriotyzmem rozumianym jako kolektywizm w jakimkolwiek sensie. Do tego walczą w sposób intelektualnie nieuczciwy, oferując wybór między skrajnościami – albo opowiadasz się po stronie patriotyzmu obywatelskiego (empatycznego, oddolnego, indywidualistycznego, polegającego na dobrowolnej i bazującej na indywidualnej decyzji pracy na rzecz wspólnoty), albo, jeśli wykazujesz jakiekolwiek sympatie w kierunku patriotyzmu wspólnotowego (esencjalistycznego, historycznego, bazującego głównie na odziedziczonej bądź uzyskanej przynależności do pewnej wspólnoty) – od razu lądujesz w worku z Robertem Winnickim i Marianem Kowalskim.

Miejmy więc jasność – samo przywiązanie do idei patriotyzmu nie czyni z nikogo faszysty. Co najwyżej konserwatystę. Ja sam mam preferencje polityczne raczej centrowe, więc bliska mi jest bardziej synkretyczna odmiana patriotyzmu, łącząca element wspólnotowy z obywatelskim – ale nikomu nie zamierzam robić z tego powodu wyrzutów ani odmawiać moralności. Uważam, że skoro istnieje w Polsce taka uroczystość, jak Święto Niepodległości, to jak najbardziej uprawnione jest w ten dzień manifestowanie swojego patriotyzmu – jakkolwiek ten patriotyzm się rozumie. Jest jednak jedno ale…

Z samego faktu, że ktoś nie ma racji, przypisując nam pewne postawy, jeszcze nijak nie wynika, ze to co robimy, jest OK. Jeśli po pijaku zdewastujemy park, a potem nielubiący nas sąsiad doniesie na nas na policję za to, że rzekomo pobiliśmy jego psa, to przez sam fakt, ze wcale niczyjego psa nie pobiliśmy jeszcze nie wynika, że dewastacja parku była czymś w porządku. Trochę podobnie jest z Marszem Niepodległości. Przynajmniej u części moich znajomych istotnym czynnikiem skłaniającym ich do uczestnictwa w Marszu była postawa przekory – wmawiano im, że w Marszu idą sami zwyrodnialcy, poszli, przekonali się, że tak nie jest, więc teraz idą trochę na zasadzie protestu.

Faktem jest jednak, że Marsz jest rokrocznie organizowany przez organizacje skrajne, jawnie nawiązujące w swoich poglądach do tradycji faszystowskich. Są to organizacje, które w swoim profilu działalności uznają przemoc jako sposób na rozwiązywanie problemów wewnętrznych, a ich patriotyzm ze wspólnotowego przeradza się w ksenofobiczny – czyli taki, który uznaje, że wspólnego dobra najlepiej jest bronić z góry eliminując fizycznie nawet nie tyle wszystkich tych, którzy mu zagrażają, tylko tych, którzy do arbitralnie wyznaczonej wspólnoty narodowej (tu zazwyczaj definiowanej jako „biały Polak – katolik” nie należą). Tegoroczny Marsz odbywa się pod hasłem „Polska dla Polaków, Polacy dla Polski”. Trudno o bardziej jawnie ksenofobiczne hasło – wystarczy zresztą poczytać sobie wpisy organizatorów Marszu na oficjalnym profilu Facebookowym, żeby zobaczyć, jakiego rodzaju wizję Polski prezentują.

Słyszałem pod kątem tego argumentu zarzut, że jest to uogólnianie z postaw marginalnych. Chcę zaznaczyć, że ani jedno, ani drugie – ani nie jest to uogólnianie, ani z postaw marginalnych. Postawy marginalne to bowiem te, które są z definicji na marginesie – czyli poza głównym nurtem danego wydarzenia. Tutaj jednak są to poglądy głoszone przez samych organizatorów. Jeśli ktoś tu stanowi margines (być może nawet całkiem szeroki), to właśnie ci, którzy na Marsz przyszli, a owych haseł organizatorów nie podzielają.

Co do uogólnienia – bynajmniej nie twierdzę, że poglądy organizatorów Marszu to poglądy wszystkich jego uczestników. Tyle tylko, że biorąc udział w jakimś wydarzeniu masowym o charakterze demonstracji (a takim jest Marsz), bierzemy na siebie pewną odpowiedzialność. Dla wielu uczestników Marszu jego podstawową zaletą jest poczucie wspólnoty, jakie się odczuwa – tyle tylko, że to poczucie wspólnoty jest obosiecznym ostrzem. Nie jest to bowiem wspólnota samoistnie organizująca się – posiada swojego reprezentanta, a nim są liderzy ONRu. Każda osoba uczestnicząca w Marszu dostarcza publicznej legitymizacji poglądom organizatorów, jest (słabszym lub mocniejszym) wyrazem poparcia dla ich postulatów.

No właśnie – słabszym i mocniejszym. Tutaj docieramy do kluczowej kwestii pt. „ale przecież ja nie zamierzam bić żadnych imigrantów, nie mam z tym nic wspólnego”. Tyle tylko, że historia pokazuje, że socjologia działania rasistowskich czy ogólnie ksenofobicznych aparatów przemocy nie bazuje na „bijącej większości” – to nigdy nie jest tak, że 60% społeczeństwa wykazuje aktywną chęć do bicia kogoś. Mechanizm bazuje raczej na mniej lub bardziej pasywnie sprzyjającej większości. Ostatnio modna była na Facebooku grupa, na której zestawiano publiczne wypowiedzi ludzi ws. imigrantów z ich zdjęciami profilowanymi. Zestawienie eleganckiej studentki SGH z wypowiedzią „do gazu bydlaków” czy mężczyzny z dwójką dzieci z tekstem „ja bym ich powystrzelał” bywa otrzeźwiające. Pamiętajcie, że wśród waszych fajnych towarzyszy z Marszu Niepodległości może być owa studentka czy ten miły pan z dwójką dzieci. Tego typu imprezy, przeprowadzane pod takimi hasłami powodują bowiem stopniową migrację nastrojów społecznych – od zdrowych proporcji w rodzaju „2% ekstremistów, 5% popiera, 40% biernie obserwuje, 30% biernie potępia, 20% czynnie potępia, 3% zwalcza” w stronę proporcji „5% ekstremistów, 15% popiera, 50% biernie obserwuje, 20% biernie potępia, 8% czynnie potępia, 2% zwalcza”. I takie proporcje zupełnie wystarczą do wytworzenia drugich hitlerowskich Niemiec – naprawdę. Wcale nie musicie być w grupce ekstremistów tłukących imigrantów czy nawet w grupce tych, którzy na Facebooku wyrażają satysfakcję z ostatniego pobicia syryjskiego lekarza w Poznaniu. Wystarczy, że przewędrujecie do grupy biernych obserwatorów (a może zaczniecie się zastanawiać, czy czasem jednak coś z tym nie jest na rzeczy i nie warto trochę bardziej „twardo” walczyć „o własne interesy”?). Wystarczy, że dzięki tym „fajnym wrażeniom” pozostawianym przez Marsz jakaś grupka ludzi przewędruje bliżej panów ONRowców. Których oczywiście nie lubimy, o nie. Co złego, to nie my.

Ku refleksji.