Prawo precedensowe

Minister Ziobro (jako PG) właśnie postanowił złożyć do TK wniosek w sprawie kontroli uchwał Sejmu z 2010 roku (sic!) o powołaniu trzech sędziów do TK. Pretekst? Jedna uchwała o powołaniu wszystkich trzech sedziów, co zdaniem Ziobry narusza zasadę indywidualności wyboru sędziego ustanowioną w konstytucji. Jeśli TK przychyli się do wniosku Ziobry, to PiS zyska możliwość powołania do TK jeszcze trojga swoich nominatów.

Pal sześć, że ten sam minister Ziobro rok temu nie dość, że uważał, że TK nie ma prawa kontrolować ważności uchwał Sejmu (co więcej, TK wówczas do takiego zdania się przychylił), to jeszcze uważał, że sam wniosek o kontrolę ważności uchwał kompromituje wnioskodawcę jako prawnika. Sytuacja jest zatem Orwellowska, już nawet nie metaforycznie, ale dosłownie, czy ktoś woli Oceanię, która od zawsze była w stanie wojny z Eurazją, czy czworonożne, które wprawdzie są dobre, ale dwunożne są lepsze. I ten stan jest dużo niebezpieczniejszy dla polskiej demokracji niż sam fakt dokonywania przez PiS przekrętów z TK. Nie, nie dlatego, że mamy zamach stanu, a Kaczyński chce wyprowadzać wojska na ulicę, jak próbują twierdzić niektórzy co bardziej zaangażowani politycznie publicyści. Dlatego, że PiS rozwala właśnie tkankę instytucjonalną polskiej demokracji.

Mówi się, że w Polsce, w przeciwieństwie np. do Wielkiej Brytanii, nie ma prawa precedensowego. Innymi słowy, całość przepisów prawa definiują rozmaite akty prawne (od najwyższego, czyli Konstytucji RP, poprzez ustawy, po rozmaite akty niższego rzędu) i to, co jest w owych aktach prawnych jest ostateczne – zgodnie z ich hierarchią. Tyle tylko, że takie ujęcie w sensie metapolitycznym jest fikcją. W każdym państwie obowiązuje prawo precedensowe – ów precedens dotyczy jednak nie bezpośrednio przepisów prawa, a tego, w jaki sposób to prawo się stosuje – które przepisy się traktuje bardziej literalnie, a które mniej, jaka interpretacja obowiązuje w przypadku przepisów niejasnych, wreszcie – jakie są konsekwencje sytuacji, w której pewne przepisy się łamie, kto owe konsekwencje wyciąga i kto owo wyciąganie konsekwencji egzekwuje. Wyobraźmy sobie bowiem hipotetyczne państwo, w którym wprawdzie przestępcy są normalnie skazywani przez sądy, ale z jakiegoś powodu niektórzy przestępcy (skazani, powiedzmy, z paragrafu 22) nigdy nie są doprowadzani do więzienia. Co więcej – niejeden próbował w owym państwie wyegzekwować skazanie owych skazanych z paragrafu 22. Sądy wydawały nawet wyroki skazujące za zaniechanie wykonania wyroków z paragrafu 22. Tyle tylko, że te akurat wyroki też nie są egzekwowane – chociaż normalnie w owym państwie bardzo ostro ścigani są skorumpowani policjanci, którzy pomagają skazanym uniknąć umieszczenia w zakładzie karnym. Czy w owym państwie paragraf 22 jest de facto karalny? Oczywiście nie, chociaż sądy wydają wyroki skazujące z tego paragrafu – ale osoby z niego skazane tak naprawdę żadnej kary nie ponoszą. Dopóki nie wytworzy się precedens – dopóki ktoś nie zostanie rzeczywiście z owego paragrafu skazany – karalność paragrafu 22 będzie w tym państwie fikcją.

W cywilizowanych demokracjach praworządność gwarantowana jest nie aktami prawnymi, tylko instytucjami. Taką instytucją jest chociażby kultura polityczna, która nakazuje wykluczać z grona decyzyjnego polityków przekraczających pewne normy politycznego cynizmu. Taką instytucją jest także poszanowanie „wrogiej” praworządności, które gwarantuje, że władza wykonawcza będzie wykonywać wyroki władzy sądowniczej, nawet, jeśli część z tych wyroków wydawana jest pod dyktando sędziów wybranych (w ramach trójpodziału władzy) przez poprzednią władzę. Taką instytucją jest też z drugiej strony brak obstrukcji sądowej, czyli próby pozamerytorycznego blokowania władzy wykonawczej czy ustawodawczej przez władzę sądowniczą wedle pozaprawnych, politycznych sympatii. Ale taką instytucją jest również egalitaryzm w stosowaniu prawa, czyli niedzielenie przepisów konstytucyjnych na te „ważne” (bo dotyczące elit) i „teoretyczne” (bo dotyczące „plebsu”).

Erozja instytucji demokratycznych w Polsce oczywiście nie zaczęła się dziś. Powiedziałbym nawet, że części z tych instytucji nigdy nie zbudowano – zamiast tego mieliśmy ich wydmuszkę. Nie mieliśmy zatem nigdy merytorycznego procesu legislacyjnego – zawsze była to mieszanka półlegalnego lobbyingu z dyktatem partii rządzącej (że z poprzedniej kadencji wspomnę tylko posła Niesiołowskiego i jego „będziecie mieli większość, to sobie przegłosujecie” – idealnie nadające się również na motto PiSu w obecnej kadencji). Również TK nie ma tutaj najlepszej prasy, a środowisko prawnicze jest często postrzegane jako oderwane od problemów zwykłych obywateli i zamieszane w nie do końca legalne interesy (jak pokazuje afera reprywatyzacyjna w Warszawie, ta reputacja nie jest zupełnie nieuzasadniona). Brakuje nam zatem powszechnego społecznego przekonania, że pewne instytucje i normy warto jest chronić niezależnie od sympatii partyjnych. Do tej pory zasada, którą nazwałem poszanowaniem „wrogiej” praworządności była respektowana – PiS postanowił się z nią demonstracyjnie rozprawić. Skład „odzyskanego” TK, osoba jej prezes a także poczynania Ziobry sugerują, że trwają także przygotowania do porzucenia kolejnej zasady – o ironio, tej, której intencją naruszenia PiS uzasadniał swoje zmiany w TK – czyli braku obstrukcji sądowniczej. Tyle tylko, że to jest broń obosieczna. PiS na razie zachowuje się jak bokser, który ignoruje uwagi sędziego i konsekwentnie, ku uciesze widowni, okłada poniżej pasa nielubianego przeciwnika. Sympatia widowni bywa jednak zmienna, a i nielubiany przeciwnik może wstać i zacząć również bić poniżej pasa.

Wyobraźmy sobie bowiem następującą sytuację. Następne wybory parlamentarne wygrywa koalicja o nazwie Sojusz Nowoczesnych Obywateli. Wprowadza do Sejmu 240 posłów – za mało, by zmieniać konstytucje lub też wnioskować o Trybunał Stanu, dokładnie tak, jak obecnie PiS. W ramach pierwszej decyzji po ustanowieniu nowego rządu i odzyskaniu resortów siłowych + TVP postanawia unieważnić kontrasygnatę marszałka Sejmu do rozporządzenia prezydenta o terminie wyborów prezydenckich z 2015 roku, pod byle pretekstem proceduralnym. Absurdalne? Czy istotnie bardziej, niż obecny wniosek Ziobry o unieważnienie uchwał dot. wyboru sędziów TK? W konsekwencji Sejm stwierdza, że wybory prezydenckie 2015 roku odbyły się nieprawidłowo i należy je powtórzyć. PiS wyprowadza rzeszę ludzi na ulicę, odzyskana TVP pod prezesurą Tomasza Lisa przygotowuje materiały i komentarze o tym, jak to przywiązani do koryta aferzyści próbują podważyć wynik demokratycznych wyborów. Wobec braku legalnie wybranego prezydenta, druga osoba w państwie – marszałek Sejmu – rozpisuje nowe wybory prezydenckie, które wygrywa kandydat SNO. Sejm przyjmuje następnie uchwałę o nieważności wyboru członków TK z 2006 roku (na tej samej podstawie, na której Ziobro próbuje obecnie „anulować” wybór sędziów) i w konsekwencji o braku ciągłości TK o 2006 roku, co wymusza wybór wszystkich 15 sędziów. Następnie powołuje nowych 15 sędziów, których jeszcze tej samej nocy zaprzysięga nowy prezydent. Nowi sędziowie wybierają ze swojego grona nowego prezesa. Tak zabezpieczony, Sejm przyjmuje teraz ustawy o „szczególnym trybie postępowania przed Trybunałem Stanu”, który pozwala skazać przed TS dowolną podlegającą temu osobę wyłącznie zwykłą większością sejmową, za to przy jednogłośnej aprobacie TK.

Political fiction? Pewnie mimo wszystko tak. Ale proszę mi teraz pokazać, jakie właściwie bariery będą stały naprzeciw takiemu rozwiązaniu, jeśli obecnie „odzyskany” TK przychyli się do wniosku Ziobry i wykluczy ze swojego grona trójkę sędziów wybranych w 2010? Konstytucja? Prawo? Przecież PiS właśnie pokazuje, że konstytucja i prawo to terminy oznaczające „tego, kto aktualnie ma prawo do drukowania wyroków TK” i „tego, kto aktualnie prawo wdraża w życie”.

Ludzkość zna instytucję demokracji pozbawionej otoczki instytucjonalnej, demokrację, która nie jest demokracją konstytucyjną (nie w sensie, że nie posiada konstytucji, tylko w sensie, że bezpośredniej, ostatnio wyrażonej woli ludu nic nie ogranicza). Ten model jest znany bardzo dobrze w Ameryce Łacińskiej. Bardzo dobrze znane są też jego słabości – ponieważ „ostatnio wyrażona wola ludu” upoważnia władzę do niemal całkowitego zdominowania aparatu państwowego i sekowania opozycji, to władza zmienia się tam zazwyczaj co kilkanaście-dziesiąt lat, zazwyczaj w sposób mniej lub bardziej rewolucyjny, w międzyczasie obrastając korupcyjnymi patologiami, przy której „straszliwe zbrodnie” rządu Tuska brzmią jak zabawy małych dzieci w piaskownicy. Czy na pewno chcemy fundować sobie taki model również w Polsce? Owszem, demokracja w Polsce miała i ma liczne wady – także instytucjonalne. PiS doszedł do władzy między innymi dlatego, że owe wady dostrzegł. Obecnie jednak nie robi niczego, aby te wady wyeliminować, a całkiem sporo – aby te wady pogłębić. Słabość opozycji tylko ich do tego ośmiela. Oby się jednak nie skończyło tak, że za radosne harce PiS po tkance instytucjonalnej polskiej młodej demokracji będziemy płacić jeszcze przez najbliższe pokolenie.

Co jest grane?

Pobawię się teraz w Mariusza Maksa Kolonko i opowiem wam, jak jest.

Żartowałem, nie pobawię się w Mariusza Maxa Kolonko. MMK jest bowiem propagandystą prima sort, tylko o innym wektorze, niż propagandziści, których krytykuje. W internecie (ale nie tylko) w ogóle ostatnimi czasy bardzo popularny jest pewien rodzaj propagandy, który nosi nazwę „ujawniamy manipulacje”. Jeśli przyjrzeć się bliżej, to zobaczymy, że owo „ujawnianie manipulacji” sprowadza się właściwie do dwóch kwestii:

  1. Ujawniamy manipulacje polityków, których nie lubimy.
  2. Ujawniamy manipulacje mediów krytykujących polityków, których lubimy.

Oczywiście punkty 3 i 4, czyli „Ujawniamy manipulacje polityków, których lubimy” i „Ujawniamy manipulacje mediów, krytykujących polityków, których nie lubimy” w tej wersji „uświadamiania społeczeństwa” nie istnieją. Jednym z nielicznych pozytywów całego cyrku, który obecnie się dzieje jest to, że być może więcej osób uświadomi sobie, jak fałszywe jest hasło, które głosą tzw. „niepokorne” media, spod znaku „My informujemy, oni kłamią”.

Złudzeniem jest bowiem przekonanie, że najskuteczniejsza manipulacja to taka, która jest oparta na kłamstwie. Najskuteczniejsza manipulacja to ta, która jest częściowo oparta na prawdzie. Przykład? Obecna sytuacja wobec Trybunału Konstytucyjnego. PiS mówi prawdę, twierdząc, że PO przepchnęła pod koniec swojej kadencji niekonstytucyjną ustawę o Trybunale. PiS mówi nieprawdę, twierdząc, że wybór trzech sędziów spośród pięciu wedle tej ustawy był niekonstytucyjny, ale o tym już oczywiście konsekwentnie milczą. A zaprzyjaźnione z nimi media, zamiast informować rzetelnie o sprawie, „demaskują manipulacje” PO czy mediów o przeciwnym wektorze. O ewidentnych kłamstwach i przekrętach swojej strony nie wspominając.

Cała sytuacja wobec TK jest bowiem jaskrawym przykładem tego, jak bardzo postpolityka (czyli polityka uprawiana nie na faktach i prawdzie, tylko na narracjach i wersjach wydarzeń) przeważa nad polityką. Wbrew temu, co w swoim „expose” stwierdził bowiem Kaczyński, PiS wcale nie przywraca nam polityki opartej na prawdzie i faktach, ale coraz mocniej na odpowiednio spreparowanych opowieściach. Cechą, która różni opowieść od analizy faktów jest bowiem to, że zamiast twardej zgodności z rzeczywistością mamy zasadę „willing suspension of disbelief” – czyli zgadzamy się na niespójności dotąd, aż opowieść nam się podoba. Takie cechy ma np. opowieść PiSu o Trybunale Konstytucyjnym. Chodzi o to, żeby się podobała – nie o to, żeby była spójna logicznie. A że nie jest, to akurat można łatwo pokazać. Przypomnę rozwój wydarzeń:

  1. Platforma przepchnęła ustawę o TK, która zakładała, że może za swojej kadencji powołać zarówno sędziów na miejsce tych, których kadencja upływa w kadencji odchodzącego Sejmu, jak i na miejsce tych, których kadencja miała upłynąć już w kadencji nowego Sejmu. Nowa ustawa o TK doprecyzowywała także tryb wyboru, zmieniając dwuznaczny i mylący spójnik „lub” (prawo do wskazywania kandydatów ma grupa posłów lub prezydium Sejmu) na jednoznaczny w tym kontekście spójnik „oraz” (prawo do wskazywania kandydatów ma grupa posłów oraz prezydium Sejmu) – to ważne, zaraz zobaczymy, dlaczego.
  2. PiS zaskarżył ustawę o TK do TK, który wyznaczył termin rozprawy na koniec listopada. Dodatkowo prezydent Duda odmówił zaprzysiężenia nowych sędziów.
  3. Po wyborach PiS postanowił przyjąć nowelizację ustawy o TK, która miała im umożliwić anulowanie wyboru sędziów przez PO. Nowelizacja została uchwalona w trybie ekspresowym i miała wejść w życie 5 grudnia. Równocześnie wycofał skargę na ustawę PO, którą to skargę ponownie wniosła ze względów taktycznych… sama PO.
  4. TK wyznaczył termin rozprawy w kwestii ustawy PO na 3 grudnia. To oznaczało, że legalność wyboru sędziów miała zostać wtedy rozstrzygnięta. PiS, postawiony wobec ewentualności orzeczenia przez TK legalności wyboru trzech sędziów powołanych przez TK, postanowił chwycić się innej ścieżki. Zamówił „życzliwe” ekspertyzy, z których wynikało, że Sejm poprzedniej kadencji niepoprawnie wybrał sędziów TK, bo… spójnik „oraz” w nowej wersji oznacza, że sędziów muszą zgłaszać wspólnie prezydium Sejmu oraz grupa posłów. Następnie, w równie ekspresowym tempie, wybrano nowych sędziów TK, załatwiono zaprzysiężenie nocne u prezydenta 2 grudnia tak, aby 3 grudnia postawić TK przed faktem dokonanym.

Dlaczego ta cała historyjka nie trzyma się kupy? Po pierwsze, Trybunał rozprawił się przy okazji rozpatrywania sprawy 3 grudnia również z argumentem z „oraz”. Dla kogokolwiek obeznanego z logiką formalną sprawa powinna być prosta – „prawo posiada X oraz Y” oznacza „prawo posiada X oraz prawo posiada Y”, czyli „X może oraz Y może”. Tak zresztą uzasadniła to sędzia, przytaczając inny przykład: art. 118 Konstytucji mówi, że „Inicjatywa ustawodawcza przysługuje posłom, Senatowi, Prezydentowi Rzeczypospolitej i Radzie Ministrów”, ale nikt rozsądny nie interpretuje tego jako wymogu składania ustaw łącznie przez wszystkie wymienione podmioty. Zatem, skoro ten argument nie ma racji bytu (a skądinąd nie powinien tego rozstrzygać Sejm, który nie ma władzy sądowniczej), to uchylenie uchwał Sejmu poprzedniej kadencji również było nieważne – ergo, Sejm nie mógł powołać nowych 5 sędziów. Nie mógł nawet w tym momencie powołać nawet 2, bo przy założeniu domniemania konstytucyjności ich wybór był jeszcze ważny (stał się nieważny dopiero po ogłoszeniu wyniku TK z 3 grudnia). Nota bene, znamienny jest fakt, że prawnik, który na łamach Rzeczypospolitej jeszcze kilka dni temu powtarzał argument z „oraz”, został nowym szefem Biura Analiz Sejmowych. Znów – przestaje się liczyć wojna na argumenty, liczy się przerzucanie historyjkami.

Załóżmy natomiast przez chwilę, że PiS ma rację. Załóżmy, że jakimś cudem wierzymy w ich argument z „oraz”. Wisienką na torcie jest to, że kandydatów PiS na nowych sędziów Trybunału zgłosiła za każdym razem… grupa posłów. Sama. PiS przegłosował zatem swoich kandydatów dokładnie w tym samym trybie, którego rzekoma nieważność miała stanowić o nieskuteczności wyboru sędziów przez PO. Trudno o lepszy dowód tego, że prawo w tej sytuacji jest dla PiSu kompletnie nieistotne i chodzi tylko o odpowiedni prawny sztafaż do historyjki (tak samo, jak twórcy powieści SF nie muszą znać się na fizyce – muszą tylko spowodować, żeby zaproponowane prawa brzmiały odpowiednio wiarygodnie). Jeśli potrzeba drugiego dowodu – PiS w Monitorze Polskim publikując uchwały o powołaniu sędziów powołuje się na własną nowelizację ustawy o TK, która miała wejść w życie… za 3 dni.

Wszystko to jednak nie ma znaczenia, bo tak naprawdę te wszystkie przepychanki prawne mają tylko stworzyć pozory legalności. Pozory, które są przykrywane rzeczywistą argumentacją – że chodzi o rozwalenie TK, który ma rzekomo blokować sztandarowe ustawy PiSu, że trzeba wyczyścić „stary układ” itp. Tyle tylko, że taki opis już nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek realizmem – to jest czysta próba sił, wojna jednego stronnictwa z drugim. To nie jest świat opisu rzeczywistości za pomocą faktów i własnych postulatów za pomocą argumentów, tylko świat opisu strategii wojennej i oszukiwania wyborców tak, aby kupili „nasze opowiadanie”.

Oczywiście, żeby nie było lekko, z drugiej strony też mamy nieuczciwe chwyty. Także zazwyczaj oparte o selekcji informacji. Mamy zatem informację, że Macierewicz włamał się w nocy do „centrum NATO” – brakuje jednak informacji, że ani centrum NATO nie ma akredytacji, a obecny jego szef, skądinąd wojskowy – pułkownik – od tygodnia odmawia wykonania rozkazów, zasłaniając się brakiem zgody ze strony… rządu Słowacji. Jakkolwiek można oceniać działania Macierewicza, to jednak zjawisko w postaci wojskowego odmawiającego wykonania poleceń i zasłaniającego się decyzją obcego rządu jest cokolwiek niepokojące – ale tej wieloznaczności już w mediach krytykujących Macierewicza nie zobaczycie. Podobnie, jak przy okazji analizy sytuacji o Trybunale nie znajdziecie przypomnienia tego, że w wersji ustawy przygotowanej przez samych sędziów TK znalazł się zapis mający uniemożliwić powoływanie na sędziów TK czynnych polityków – i ten akurat zapis został zgodnie uwalony przez przedstawicieli wszystkich obecnych na głosowaniu opcji politycznych.

Manipulują zatem obie strony. Różnica jest jednak taka, że jedna ze stron twierdzi, że ona nie manipuluje, tylko ujawnia manipulacje innych. Nie dajmy się na to nabrać. Mamy do czynienia z wojną informacyjną mającą nas zniechęcić do rozumienia sytuacji i do kupowania zamiast tego uproszczonych historyjek wyjaśniających sytuację. Tyle tylko, że te historyjki ktoś konkretny pisze. Podziękujmy zatem bajkopisarzom i piszmy tę historię sami – tylko wtedy nie wpadniemy znów w wojenkę „moherów” z „lemingami”.

Kontekst

Dziś nie będzie oburzu. Dziś będzie refleksyjnie. A to znaczy – długo. Czyli, drogi czytelniku, przyszykuj sobie kawę, herbatę, piwo, whisky czy co tam chcesz, ale niech nie będzie, że nie ostrzegałem.

Przyczyn do refleksji miałem kilka. Po pierwsze, dyskusja wokół Marszu Niepodległości, która mi uświadomiła, że nieco przespałem pewną istotną zmianę społecznych nastrojów. Po drugie, wyniki wyborów (nie tylko u nas, także w praktycznie całej Europie). Po trzecie, niedawny zamach w Paryżu, a wcześniej cała terrorystyczna ofensywa Państwa Islamskiego. Po czwarte, debata na temat uchodźców. Wszystko to po dłuższych przemyśleniach złożyło się w pełen całościowy obrazek.

Obrazek będzie więc i trochę o Marszu, i trochę o uchodźcach, i trochę o wyborach, i trochę o terrorystach – a tak naprawdę nieco obok. Bo przemyślenia doprowadziły mnie do ciągu refleksji na temat współczesnej Europy. Być może mało odkrywczych, ale skoro już dokonałem w głowie tej syntezy, to może warto się nimi podzielić?

Zacznijmy od faktów. Europa jest wkurzona. W całej Europie narasta sprzeciw wobec dotychczasowych elit oraz wobec kosmopolitycznego projektu Unii Europejskiej jako takiej. Coraz więcej głosów w wyborach zyskują partie, które można szeroko nazwać „prawicowymi” (chociaż stosowanie etykietek „prawica” i „lewica” w dzisiejszych czasach jest chyba bez sensu – głównie służą one do tego, żeby w odpowiednio zwulgaryzowanej formie nawalać politycznych przeciwników „faszystą” czy „lewakiem”, co spowodowało, że te słowa – „prawica” i „lewica”, ale też „lewak” czy „faszysta”, straciły swoje właściwe znaczenie), a może lepiej „antyestablishmentowymi”. To, co łączy te partie, od polskiego PiSu, Korwina czy Kukiza, poprzez Marinę Le Pen, po brytyjski UKiP czy węgierskiego Orbana, to przekonanie o porażce projektu szerszej integracji europejskiej. Co ważne, nie chodzi tutaj o porażkę polityczną – jako twór polityczny Unia Europejska, wbrew głosom krytyków, ma się całkiem nieźle – ale o porażkę psychologiczno-społeczną. Szersza integracja europejska miała bowiem spełniać tę samą funkcję, którą dotychczas spełniały wspólnoty państwowo/narodowe – dostarczać nam grupy, z którą będziemy się identyfikować, a która w zamian za to będzie nas wspierać.

Widać, że dla coraz większej grupy ludzi Unia takiej funkcji zwyczajnie nie spełnia. To nie jest żadna ocena, potępiająca bądź ideologicznie nacechowana – tylko socjologiczny fakt, na który wskazują wspomniane wyniki wyborów oraz programy partii, które te wybory bądź wygrywają (jak w Polsce czy na Węgrzech), czy też zdobywają coraz większe poparcie (jak we Francji czy w Wielkej Brytanii). I niech nas nie zwiedzie nikła reprezentacja UKiP w brytyjskim parlamencie – to artefakt tamtejszego systemu JOWów. UKiP to obecnie trzecia siła w brytyjskiej polityce, nawet, jeśli oficjalnie ustępują tutaj Szkotom.

Dlaczego nie spełnia? Cóż, po części dlatego, że to psychologicznie trudne. Lewicę (rozumiana tutaj jako ta część elit politycznych, która ma tendencję do stosowania inżynierii społecznej, czyli tę „postępową”, w opozycji do części „konserwatywnej”) cechuje często nadmierna arogancja w przewidywaniu konsekwencji pewnych działań społecznych i pogarda do rozwiązań konserwatywnych, przejawiająca się w odrzuceniu w jakiejkolwiek mierze zasady „dobre, bo długo działa (jako tako)”. Na ten zasadzie projekt europejski był często przeciwstawiany państwom narodowym, które (wraz ze swoim pojęciem patriotyzmu) miały być zjawiskiem archaicznym, spajającym ludzi arbitralnie zdefiniowanym poczuciem wspólnoty państwowem bądź narodowej (używam tych terminów wymiennie, bo nie wierzę w pojęcie Narodu w oderwaniu od Państwa, zresztą wydaje mi się, że akurat nazizm dość skutecznie skompromitował ideę Narodu-jako-takiego, do czego jeszcze zresztą wrócę). Niestety, to często po prostu nie działa. Ludzie mają różne poziomy empatii i różną zdolność współodczuwania – to, znów, zwyczajny psychologiczny fakt. Co więcej, poza pewnymi skrajnościami, sam fakt posiadania takiego a nie innego poziomu empatii nie czyni nas lepszymi bądź gorszymi ludźmi – co najwyżej bardziej lub mniej podatnymi na te lub inne bodźce. Tymczasem państwa narodowe powstały głównie dlatego, że stanowią psychologicznie wiarygodną granicę wspólnoty, z którą znaczna część społeczeństwa jest w stanie skutecznie współodczuwać. To znaczy, że problemy ludzi spoza tej wspólnoty (lub ze wspólnoty szerzej zdefiniowanej, co w gruncie rzeczy wychodzi na to samo) nie będą wielu z nas po prostu interesować. Koniec, kropka. Taka ludzka psychologia. Jak kogoś interesują szczegóły, polecam świetną książkę skądinąd zdeklarowanego lewicowca Jonathana Haidta pt. „Prawy umysł. Dlaczego dobrych ludzi dzieli religia i polityka?”. Autor bardzo skutecznie opisuje tam, skąd się wzięło i do czego potrzebne jest nasze poczucie (narodowej, państwowej) Wspólnoty. Być może kiedyś się to zmieni – na razie fakty są, jakie są. Spora część ludzi w Europie nie czuje się Europejczykami.

Jeszcze gorszym pomysłem z tej perspektywy jest pomysł wyeliminowania poczucia Wspólnoty i zastąpienia jej wspólnotą (przez małe „w”). Gorszym, bo pomysł Wspólnoty Europejskiej przynajmniej miał za sobą zalążek potężnego, prawotwórczego bytu. Głównym zarzutem wobec zintegrowanej Europy nie jest zresztą jej brak siły, ale tej siły selektywne stosowanie. Wyeliminowanie poczucia Wspólnoty zabiera nawet i to. Jeśli pozostawiamy tylko mniejsze, arbitralnie wybrane wspólnoty, to tracimy poczucie bezpieczeństwa, jakie zapewnia nam przynależność do jednej Wspólnoty, której realizacją jest Państwo. Państwo, które w imię tej Wspólnoty działa, gwarantuje jej prawa i dba o jej interesy. Z tego, że wraz ze znajomymi wyjedziemy wspólnie na przysłowiowe ryby może się narodzić wspólnota – ale na pewno nie narodzi się poczucie bezpieczeństwa w jego globalnym, makroskopowym sensie.

Diagnoza jest zatem taka – dużej części z mieszkańców Europy Wspólnota (przez duże „W”) jest potrzebna, a Wspólnota Europejska tej potrzeby nie zaspokaja. I teraz warto się zastanowić – dlaczego jej nie zaspokaja? Skąd to poczucie zdrady elit, przeświadczenie, że elity o nas nie dbają, że załatwiają tylko własne interesy?

Jednym ze źródeł tej sytuacji jest na pewno zalew informacji. Przyczynia się on do tego stanu rzeczy w dwojakim sensie. Z jednej strony oczywiście dostarcza wygodnego narzędzia manipulacji, którymi rozmaite partie „antyestablishmentowe” mogą podsycać społeczne niezadowolenie. Z drugiej jednak strony ujawnia rzeczywiste dowody zdrady. Gdyby tych rzeczywistych dowodów zdrady nie było, nie byłoby problemu, przynajmniej nie na taką skalę. Dramatyzm sytuacji polega jednak na tym, że elity europejskie, zamiast w obliczu owych dowodów zdrady posypać głowę popiołem, spychają oponentów do narożnika.

Przykład? Pojęcie europejskiej solidarności. Nieprzypadkowo w polskim internecie furorę robi mem o niemieckiej solidarności w kontekście uchodźców i w kontekście gazociągu „Nord Stream”. Pokazuje on bowiem dwulicowość europejskich elit. Kiedy można koszty rozwiązania oddelegować na zwykłych obywateli (jak w przypadku przyjęcia uchodźców), wówczas politycy odwołują się do wzniosłych ideałów solidarności, kiedy jednak kosztem byłoby postawienie się własnym biznesowym elitom czy nawet podkopanie własnego ciepłego stołka po zakończeniu politycznej kariery (że przypomnę niesławny casus byłego niemieckiego kanclerza Gerharda Schroedera), nagle solidarność schodzi na dalszy plan i włącza się „realpolitik”. Co więcej, okazuje się też, że Wspólnota Europejska jest fikcją – przydatna jest znów wtedy, kiedy można za pomocą cudzych państw obsłużyć własne koszty, ale zupełnie pomijalna, kiedy trzeba uwzględnić owych cudzych państw interesy. Przy okazji kryzysu Greckiego temat tej hipokryzji europejskich elit po raz pierwszy przedostał się do mainstreamowych opinii – problem w tym, że Grecja to raczej wierzchołek góry lodowej niż pierwsza jaskółka.

Pokłosie ostatniego tragicznego zamachu w Paryżu pokazuje też, jak płynne są etyczne fundamenty etykietek, jakimi obrzuca się politycznych przeciwników. Rozwiązania, które raczej do tej pory były domeną „faszystów” (kontrolowanie kazań imamów, wydalanie co bardziej ekstremistycznie nastawionych kaznodziejów z Francji) nagle zaczynają pojawiać się w debacie publicznej w mainstreamie. Oczywiście nie jest niczym złym, że się pojawiają – zła jest hipokryzja, która każe pewne rozwiązania chować do szufladki z napisem „faszyści” do momentu, do którego pewne wydarzenia nie spowodują, że rozwiązania te staną się na tyle atrakcyjne społecznie, że chowanie ich do tej szufladki stanie się ze względów politycznych zbyt ryzykowne. Ta hipokryzja nie ma oczywiście nic wspólnego z etyczną polityką – a ujawniana powoduje coraz większą erozję zaufania do europejskich elit.

Kolejnym przykładem braku solidarności europejskich elit, również bardzo symptomatycznym, jest traktat TTIP. Negocjowany w wielkiej tajemnicy, pisany pod dyktando lobbystów, w gruncie rzeczy zabezpiecza interesy wielkich korporacji i kładzie solidne fundamenty pod „bezpieczne” (= pozbawione finansowego ryzyka) prowadzenie przez nich interesów na linii Ameryka Północna – Europa. Koszty oczywiście „solidarnie” poniesie europejski obywatel, którego pozbawi się podstawowych praw obywatelskich, jak np. prawo do ochrony danych osobowych (już teraz wyegzekwowanie tych praw od podmiotów amerykańskich, jak np. Facebook czy Google, jest bardzo trudne, a po prawnym usankcjonowaniu ich autonomii stanie się de facto niemożliwe). Tych samych praw obywatelskich, których tak gromko się broni w kontekście np. mniejszości etnicznych. Znów – dlatego, że koszty można przerzucić na obywateli, którzy są w gruncie rzeczy bezbronni, a nie na wielkie korporacje, które bynajmniej bezbronne nie są.

No i wreszcie – skąd taka fiksacja części prawicy na „tematach zastępczych”, takich jak prawa kobiet, prawa homoseksualistów, prawo do aborcji, prawa mniejszości religijnych czy ateistów? Trochę stąd, że obie strony sporu padają tutaj ofiarą perfidnej manipulacji. Zdradzę Ci, drogi czytelniku, wielką tajemnicę: nie ma czegoś takiego, jak lobby feministyczne, homolobby, lobby ateistyczne czy lobby „proczojsowe”. Tzn. oczywiście są grupy, którym zależy na przeforsowaniu takich, a nie innych rozwiązań, ale to nie te grupy same w sobie stanowią o sile tych tematów w przestrzeni publicznej. Tematy te są tak nośne, ponieważ stanowią doskonałą okazję dla elit do zamanifestowania solidarności tam, gdzie to niczego nie kosztuje (przynajmniej na Zachodzie – w Polsce, jako, że Kościół Katolicki jest instytucją nadal politycznie silną i przeciwstawienie się mu politycznie kosztuje, „lewica” spod znaku SLD unikała tego tematu jak ognia). Forsowanie tych tematów nie narusza bowiem niczyich interesów, co najwyżej można narazić się na niechęć „motłochu”, który przecież w żaden sposób nie jest groźny i można nim dowolnie manipulować. Przykład Strauss-Kahna doskonale pokazał, jakie nastawienie do lewicowych kwestii społecznych ma lewicowy przyszły kandydat na prezydenta: kobieta najlepiej sprawdza się w roli seksualnej niewolnicy. Czy dziwi nas jakkolwiek, że tak prezentujące się elity są kompletnie niewiarygodne?

Wraz ze wzrostem wśród „liberalnej lewicowości” rozumianej jako lewicowość głównie światopoglądowa obserwujemy zanik lewicowości gospodarczej. Znów, nie jest to przypadkowe – lewicowość gospodarcza to własnie to miejsce, gdzie w celu przeforsowania pewnych rozwiązań trzeba by narazić się grupom wpływów. Dlatego też mamy do czynienia z sytuacją kuriozalną – gospodarcze postulaty lewicowe, takie jak np. renacjonalizacja przemysłu, głoszą partie… skrajnie prawicowe. Przesłanki są wprawdziwe nieco inne (nie wynika to z przekonania o wyższości centralnego sterowania jako takiego, ale raczej z mgliście zdefiniowanego „kapitał ma narodowość”, czyli przeświadczenia o wyłącznie jednostronnym, neokolonialnym wypływie dóbr, który służy tylko właścicielom owego wielkiego kapitału), ale mechanizm podobny – potrzebujemy Wspólnoty, aby uratowała to, co Wspólne. Nasze.

Nieco bardziej skomplikowana jest kwestia państwa socjalnego. Może dziwić, że pędowi ku Wspólnocie towarzyszy jednocześnie odrzucenie państwa socjalnego i pomocy socjalnej. Wydaje się to postawą nieco schizofreniczną – jak możemy jednocześnie promować (skrajny) egoizm i (skrajny) kolektywizm? Tyle tylko, że jest to raczej postawa protestu – jeśli ludzie dziś protestują przeciw państwu socjalnemu, to raczej z przekonania, że nie mamy do czynienia z redystrybucją na rzecz Wspólnoty, a raczej na rzecz elit. Innymi słowy, że owa redystrybucja ma charakter złodziejski – zabiera się „nam” pod pretekstem wspierania Wspólnoty, a tak naprawdę wspiera się owe skorumpowane elity. Stąd taką nośność miały w naszej kampanii wyborczej symboliczne „ośmiorniczki” – świetnie wpisały się w ogólnoeuropejskie oburzenie z gatunku „co oni robią z naszymi podatkami?!”

Smutne jest niestety to, że wśród samych politycznych elit Europy opór wobec wymienionych zjawisk jest niewielki. W europejskim mainstreamie zabrakło głosów sprzeciwu wobec handlowania suwerennością gazową krajów Europy Wschodniej z Rosją, słynne „wyrażanie oburzenia” wobec Rosji, która zagarniała kolejne części Ukrainy przejdzie pewnie do historii na równi z „dziwną wojną” z początków II Wojny Światowej, dość jednolity był też głos poparcia dla Niemiec, które w imię własnych interesów postanowiły zgnębić grecką gospodarkę. Grecką gospodarkę, której ślepy konsumpcjonizm opłacało się podsycać, dopóki jeszcze nie była bankrutem – ale ta sama logika nakazuje bezwzględne egzekwowanie długów, kiedy już tym bankrutem się stała. Logika dilera narkotykowego na skalę ogólnoeuropejską – tak można by podsumować całą aferę z Grexitem. Również dlatego, że obie strony sporu dla opinii publicznej wydają się mocno antypatyczne – zarówno dealer, jak i sam narkoman.

Dlatego głos sprzeciwu skanalizowały siły antyestablishmentowe, niekoniecznie zawsze skrajne, ale, co jest ich wspólnym mianownikiem, wyrzucone poza mainstream. Ich głos na tle europejskich elit przynajmniej brzmiał wiarygodnie – świeżo, czasem brutalnie i wulgarnie, ale przynajmniej bez hipokryzji, którą zatęchły europejskie salony. W postrzeganiu sporej części obywateli Europy to właśnie te siły, które w Polsce reprezentują Korwin, Kukiz czy w nieco bardziej przytemperowanej formie PiS, a w Europie Marina le Pen czy Nigel Farage, wygrywają batalię na bardzo ważnej etycznie płaszczyźnie szczerość / zakłamanie.

Ta płaszczyzna etyczna stała się na tyle istotna, że przysłoniła wszystkie inne. Kompletnie nie zrozumiała tego np. PO, przegrawszy najpierw wybory prezydenckie, a potem parlamentarne właśnie przede wszystkim na tej płaszczyźnie. Tyle tylko, że przy całej doniosłości stanu, który zaprezentowałem do tej pory, zredukowanie sporu politycznego do tej płaszczyzny jest zwyczajnie niebezpieczne. Spora część politycznego antyestablishmentu jest bowiem szczera szczerością naturszczyka – jeszcze nie zdążyli zaznać korumpującego uroku władzy. Lud Europy, wkurzony na swoje elity, zaczyna jednak dochodzić do niebezpiecznego przekonania, że lepszy będzie ktokolwiek, byle nie „ci ludzie”. Niebezpiecznego, bo w historii rewolucje jeszcze nigdy nie doprowadziły do niczego dobrego. Niebezpiecznego, bo jeśli wyjrzymy poza zasłonę szczerości i popatrzymy na programy polityczne, to zobaczymy, że te programy są często etycznie nieciekawe.

Tyle tylko, że elity na razie nie chcą tego przyjąć do wiadomości. Nie chcą dokonać samooczyszczenia. A ryzyko jest takie, że jeśli nie dokonają samooczyszczenia, to ktoś tego oczyszczenia dokona za nich. Równocześnie przejmując władzę autorytarną. I nie miejmy złudzeń – przejęcie władzy przez specjalistów „od czyszczenia” nie spowoduje, że będzie lepiej – w żadnej dziedzinie poza propagandą. Świetnie przerabiają to obecnie Rosjanie, u których nierówności społeczne mają się dobrze jak chyba nigdy dotąd po rozpadzie ZSRR i u których oligarchów-oportunistów zastąpili oligarchowie-kagebiści stojący na szczycie mafijnego (w dosłownym tego słowa znaczeniu – stanowiącego połączenie struktur przestępczych i politycznych) układu. U których równocześnie Putin wytoczył ogromną machinę propagandową, mającą ich przekonać, jak to za ich niepowodzenia winni są geje i lesbijki, parszywe USA i ich pachołki oraz zepsuta Unia Europejska, która nie wiadomo dlaczego dobrej Rosji się czepia. Machinę propagandową, która dotarła również do Polski i wytworzyła kolejny kuriozalny zlepek – dla wielu polskich narodowców obecnie Unia Europejska jest większym wrogiem, niż Rosja, co biorąc pod uwagę nasze doświadczenia historyczne ostatnich 100 lat jest zjawiskiem zdecydowanie kuriozalnym. Pokazuje jednak sprawność manipulacji opartej na sterowaniu gniewem i wskazywaniem wroga zewnętrznego – w pewnym sensie przedkładanie Unii Europejskiej nad Rosję jako głównego źródła zła ma swój sens, wszak to nie Rosja ma bezpośredni wpływ na nasze prawodawstwo, obyczaje i kulturę na przestrzeni ostatnich 20 lat.

Demokracja konstytucyjna, wolności obywatelskie oraz wzajemna wymiana (kulturowa i gospodarcza) między wolnymi narodami to bowiem niewątpliwe wartości, które Europie udało się osiągnąć. To, że niektóre elity zrobiły sobie z tych wartości parawan i skompromitowały je swoją hipokryzją jeszcze nie znaczy, że nie są nic warte. Zresztą wielu z oburzonych świetnie o tym wie – polscy oburzeni, często studenci, są beneficjentami programu Erasmus, korzystają z otwartych granic w ramach Schengen, czerpią z bogactwa kulturowego całej Europy. Tyle tylko, że w obliczu gniewu i oburzenia łatwo zapomnieć o tym, co dobre. I uwierzyć w to, że eksperci od sprzątania i nowego porządku „tylko posprzątają”. Znaczy, wymienią skorumpowane elity, przywrócą poczucie Wspólnoty, a poza tym będzie wszystko po staremu.

Otóż nie – nie będzie. Bo polityków, co jest truizmem, ciągnie do władzy. A żeby władzę utrzymywać, trzeba robić jedną z dwóch rzeczy. Albo powodować, żeby ludziom żyło się lepiej, albo podsycać przekonanie, że jest Ważny Powód, Dla Którego Nie Żyje Się Im Lepiej – na przykład Wróg. Czytelnikowi pozostawiam rozstrzygnięcie, która z tych dwóch dróg jest łatwiejsza. Dlatego, jeśli przy obecnym poziomie skorumpowania elit i niskim statusie etycznym polityki jako takiej udostępnimy władzy mechanizmy autorytarne, które pozwolą jej np. kontrolować przepływ informacji i odetną nas od jej alternatywnych źródeł, to dostaniemy drugą putinowską Rosję – czyli kraj, gdzie nadal będą skorumpowane elity, które jeszcze bardziej bezczelnie będą wyzyskiwać swoich obywateli, a do tego mechanizm propagandowy będzie wskazywał Wroga. Bo żeby stracić władzę, która bazuje na polepszaniu ludziom życia, wystarczy społeczne niezadowolenie. Żeby stracić władzę, która bazuje na wskazywaniu ludziom Wroga, wystarczy to społeczne niezadowolenie podsycać i kanalizować. Dlatego nie dajmy się przekonać, że Europa zasługuje na rewolucję. Europa zasługuje na coś więcej, niż rewolucję – na przyzwoitość.

Po co komu konserwatyści?

Nie ukrywajmy – w środowiskach intelektualnych, zwłaszcza tych spod znaku szeroko pojętej humanistyki i nauk społecznych, konserwatyzm nie ma dobrej prasy. Bycie konserwatystą jest w najlepszym wypadku postrzegane jako pewnego rodzaju nieszkodliwa słabość bądź relikt wychowania, w gorszym – jako pewnego rodzaju wstydliwa przypadłość intelektualna, którą jednak się w ostateczności toleruje, często zaś jako po prostu synonim martwicy mózgu. Konserwatyści są częstym obiektem kpin i szyderstw, co stanowi swoiste odreagowanie na ich (domniemaną bądź rzeczywistą) nadreprezentację w społeczeństwie. Do tego dochodzą rozmaite wyniki badań, korelujące szeroko pojęte postawy konserwatywne ze słabszym wykształceniem czy inteligencją, co dostarcza dalszej pożywki dla tego typu postępowania.

W pewnym sensie zjawisko to jest zrozumiałe. Stanowi, jak wspomniałem wyżej, wygodny sposób odreagowania sytuacji, w której dla postępowego myśliciela większość społeczeństwa to konserwatyści, broniący często absurdalnych przejawów status quo i stosujący argumenty na często żenującym poziomie, aby blokować zmiany. Pytanie brzmi jednak, czy istnienie dobrych pretekstów do zaistnienia pewnego zjawiska jest dostateczną racją, aby to zjawisko uprawomocnić.

Zastanówmy się bowiem, jaka racja stoi za postawą konserwatywną. Aby to zrobić, musimy po pierwsze wiedzieć, co mamy w ogóle na myśli pod pojęciem konserwatyzmu, a po drugie, oddzielić rzeczywiste racje od słomianych kukieł, często podsuwanych nawet nieświadomie przez osoby uważające się za konserwatystów. Zacznijmy od tego pierwszego.

Konserwatyzm rozumiem jako postawę, która każe wymagać mocniejszych racji na rzecz zmiany jakiegoś status quo niż na rzecz jego pozostawienia. Im mocniejsza wersja konserwatyzmu, tym większa musi być owa przewaga racji, aż do wersji skrajnej, która nakazuje nie akceptować żadnych zmian. Oczywiście definicja ta jest nieco arbitralna i prawdopodobnie nie pokrywa się z wieloma rozumieniami konserwatyzmu obecnymi w naszym życiu publicznym, tym niemniej przyjmijmy ją tutaj, chociażby po to, żeby uniknąć bezsensownych dyskusji o tym, co jest „prawdziwym konserwatyzmem”.

Kolejna rzecz to racje przemawiające na rzecz konserwatyzmu. Tutaj leży faktycznie pies pogrzebany, bo najmocniejsze racje to często te z metapoziomu, które w debacie się nie pojawiają. Jako sposób wykpienia konserwatyzmu często stosuje się cherry picking, wybierając co smaczniejsze wypowiedzi konserwatywnych polityków czy publicystów i ośmieszając za ich pomocą racje, których bronią. Dlaczego to postępowanie jest absurdalne (z punktu widzenia wykazania własnej racji) niech pokaże następujący przykład: czy jeśli mamy Kowalskiego, który twierdzi, że wyskakiwanie z 10 piętra jest złym pomysłem, bo jeśli to zrobimy, to Zeus z Olimpu rzuci w nas gromem i padniemy martwi, to czy wykpienie jego argumentacji poprzez obserwację, że na Olimpie żadnego Zeusa rzucającego gromami nie ma, uzasadnia tezę, że skakanie z 10 piętra jest dobrym pomysłem? Innymi słowy – to, że ktoś przedstawia bezsensowne argumenty na rzecz jakiejś tezy nie dowodzi jeszcze, że teza przeciwna jest poprawna.

Na czym ma polegać konserwatywny argument z metapoziomu? Najprościej rzecz ujmując, na tym, że skoro coś już w społeczeństwie (jakoś) działa, to zmienianie tego arbitralną decyzją jest ryzykowne, co wynika z dość podstawowej przesłanki: że w skomplikowanej materii życia społecznego łatwiej jest coś popsuć, niż poprawić. Oczywiście to, czy jakiś mechanizm „działa” jest często kwestią sporną, jednak kwestią bezsporną jest to, że historia zna przypadki inżynierii społecznej o mrożących krew w żyłach skutkach (i nie, nie chodzi mi tu wcale koniecznie o przywoływanych w takich kontekstach ad nauseam Stalina czy Pol Pota, wystarczy spojrzeć na eugeniczne horrory w cywilizowanych Stanach czy Szwecji).

Innymi słowy, istnienie konserwatystów jest naturalną barierą dla arogancji postępowców, którzy często uważają, że dostrzegli pewien genialny sposób na poprawę działania społeczeństwa, a nie są w stanie przewidzieć niektórych skutków ubocznych owego sposobu. Można powiedzieć, że arogancja niektórych inteligentnych myślicieli postępowych jest lustrzanym odbiciem głupoty i zacietrzewienia niektórych działaczy konserwatywnych. Istnieje tu jednak zasadnicza asymetria – dużo łatwiej jest dokonać zmian, niż te zmiany potem wycofać, podczas gdy zaniechanie zmian rzadko powoduje brak możliwości ich zrealizowania, gdy zyskamy ku temu lepsze racje. Dlatego konserwatyści potrzebni są nie jako strona dostarczająca rację w dyskusji, lecz jako siła polityczna blokująca zmiany – ich nadreprezentacja w społeczeństwie musi odzwierciedlać wyżej wspomnianą asymetrię związaną z wprowadzaniem zmian i ich wycofywaniem. Osoby chcące wprowadzać zmiany, miast kpić z konserwatystów, powinni raczej z nimi próbować współpracować, znajdując tych z nich, którzy chcą podjąć dyskusję na argumenty i w życzliwy sposób wyszukując wspólnie najmocniejsze racje przeciwko postulowanym zmianom. Tylko mierząc się bowiem z takimi racjami można przekonać do pewnych projektów większość społeczeństwa, co powinno być standardem postępowania w demokratycznym społeczeństwie i zabezpieczyć nas przed sytuacją, w której wąska grupa ambitnych działaczy wprowadza samodzielnie wprowadza ulepszenia do naszego stylu życia – zbyt duża jest bowiem szansa, że za tak wprowadzane zmiany przyjdzie nam kiedyś zapłacić wysoką cenę.