Instytucje, głupcze!

Do napisania tej notki zainspirował mnie pewien dwuminutowy filmik. Konkretnie ten filmik. Filmik bardzo ładnie pokazujący, jaki jest sens przejęcia przez PiS władzy w Trybunale Konstytucyjnym. Otóż nie chodzi o żadne uzdrowienie, o żadną sanację (zresztą niedawno w bliskim mi republikańskim tonie pisał o tym Bartłomiej Radziejewski). Chodzi o brutalne zwycięstwo w rozgrywce. O ogranie już nawet nie przeciwnika, tylko wroga. Pani Prezes TK nawet nie próbuje udawać, że posiada jakiekolwiek merytoryczne uzasadnienie swoich decyzji. Uzasadnieniem jest siła władzy, która ją wprowadziła na stołek. I która za każdym razem powie „no i co mi zrobicie?”, ilekroć ktokolwiek będzie próbował podważać jej decyzje.

Daleki jestem od trąbienia o wielkim upadku obyczajów i o zniszczeniu autorytetu wspaniałych instytucji, jakie ukształtowała III RP. Aby zrozumieć postępowanie Kaczyńskiego i spółki, ale także zrozumieć, dlaczego to postępowanie jest tak destrukcyjne, należy zacząć od diagnozy sytuacji. A diagnoza musi być krytyczna. Sprawne demokratyczne państwo zasadza się na sprawnych instytucjach. A sprawne instytucje to takie, która mają odpowiednie podwaliny społeczne. Innymi słowy – takie, które mają rzeczywiste umocowanie w tej umowie społecznej, którą zwiemy państwem.

Wszyscy zapewne pamiętają słynny tekst z „taśm prawdy” PO o państwie, które istnieje tylko teoretycznie. PiS oczywiście rzucił się na ten tekst jak na opozycję przystało – jednak wypadałoby się zastanowić, dlaczego taki tekst został wygłoszony, dlaczego osoba bądź co bądź związana z kręgami władzy wypowiada tego typu sądy. Odpowiedź jest prosta – bo w Polsce w dużym stopniu rzeczywista budowa instytucji nie nastąpiła.

W jaki sposób bowiem powstają rzeczywiste instytucje? Przede wszystkim musi istnieć powszechna zgoda co do ich budowy, następnie musi zostać zapewnione ich trwanie i stała ewolucja. Na każdym z tych etapów trzeba pilnować, aby określona instytucja nie stała się martwa, aby ciągle posiadała umocowanie w umowie społecznej.

W Polsce instytucje często budowaliśmy w sposób z grubsza fasadowy. Nie jest zupełnie błędne przekonanie obecne po części prawej strony politycznej związanej z PiSem, że mamy w Polsce sporo „instytucji kultu cargo”. Dla niezaznajomionych z terminem – kult cargo oznacza zjawisko występujące na wyspach Pacyfiku po II Wojnie Światowej, gdzie tubylcy, widząc działające lotniska i pasy startowe, zaczęli budować z drewna ich repliki, licząc na to, że dzięki temu otrzymają działające lotnisko. Podobnie budowano instytucje w Polsce – inteligencka część „nowych elit”, głównie z okolic środowiska Unii Wolności, postanowiła przeszczepić na polski grunt najlepsze zwyczaje znane z zachodnich demokracji. Tyle tylko, że przy okazji zignorowali to, co te instytucje na zachodzie ugruntowuje – czyli masowe poparcie społeczeństwa, dla których owe instytucje to świętość. Sędzia amerykańskiego Sądu Najwyższego, zachowujący się tak, jak zachowuje się p. Przyłębska, zostałby zmuszony do natychmiastowej dymisji – głównie dlatego, że Amerykanie swoje instytucje szanują (chociaż i tam widać postępującą erozję instytucjonalizmu).

W efekcie dostaliśmy instytucje, które może i z pozoru działają tak, jak ich szlachetne odpowiedniki, ale które pozbawione są całej instytucjonalnej otoczki, która ich odpowiedniki czyni skutecznymi. Instytucje te bowiem stały się wyłącznie elementem pewnej gry elit i tylko wśród uczestników tej gry były respektowane. Reszcie narodu wmówiono, że tak jest lepiej i że respektowanie reguł tej gry jest „dla ich dobra”. Gdy TK podejmował dla większości niezrozumiałą (nie oceniam tu w ogóle, czy słuszną) decyzję ws. legalizacji konfiskaty środków dla OFE, nikt nie uznał za stosowne wyjaśniać „motłochowi”, co do za decyzja, dlaczego została podjęta i skąd w ogóle się bierze. Uzasadnienie zostało sporządzone w formacie „dla elit”, skonsumowane przez elity i przez te elity przyjęte lub kontestowane.

Nie powinno zatem dziwić nikogo, że w pewnym momencie przyszedł ktoś, kto postanowił wywrócić stolik. Kaczyński założył, że skoro instytucje w dużym stopniu są fasadowe, to znaczy, że zniszczenie fasady nikogo nie zaboli – poza elitami, które są może i wpływowe, ale na tyle nieliczne (i obecnie w odwrocie), że na ich gniew można sobie pozwolić. Obsadzając takie instytucje jak TK osobami takimi, jak Przyłębska czy Muszyński daje jasny sygnał – to już nie jest nawet fasada instytucjonalna, to jest parodia. Czy, żeby użyć modnego w dyskursie humanistycznym słówka – dekonstrukcja. PiS zdaje się mówić „patrzcie, obsadziliśmy te instytucje posłusznymi klaunami – i nic się nie stało. Czy to nie dowód, że te instytucje są zbędne?”.

Tyle tylko, że PiS przy okazji ignoruje pewne elementarne zjawisko z pogranicza psychologii i socjologii – to mianowicie, że fasadowa kontrola nadal jest lepsza, niż brak kontroli. Jeśli zamek w drzwiach, który producent reklamował nam jako nie do pokonania, otwiera pierwszy lepszy włamywacz wytrychem z druta, to mamy oczywiście prawo czuć się oszukani przez producenta, tak, jak duża część Polaków poczuła się oszukana przez potransformacyjne elity. Ale nadal jest to dużo lepsze zabezpieczenie domu niż brak zamka bądź drzwi z widocznie wyłamanym zamkiem. PiS chce nam powiedzieć „nie wierzcie w instytucje, one was oszukały – wierzcie w ludzi”. Tyle tylko, że to po prostu nie działa i przykładów w historii mieliśmy ku temu aż nadto. Władza przyciąga bowiem bardzo nieciekawy sort ludzi. Władza pozbawiona hamulców instytucjonalnych przyciąga sort jeszcze bardziej nieciekawy, bo nie trzeba nawet mieć tych kompetencji, które w fasadowej instytucjonalności pozwalają te instytucje ogrywać.

PiS obiecywał program sanacyjny – pozbycie się patologii i naprawę państwa. Tyle tylko, że na razie realizuje niemal wyłącznie (poza sferą socjalną) program destrukcyjny. Można oczywiście wierzyć, że ci sami ludzie, którzy teraz uczestniczą w destrukcji instytucji, potem z zapałem podejmą się ich budowania. Tyle tylko, że pamiętajmy, kto został dobrany do destrukcji instytucji – są to najbardziej plemienni bojownicy, najbardziej lojalni, ci, którzy są związani ze zwycięskim plemieniem nie ideami, tylko właśnie „więzami krwi” (czasem dosłownie, jak w przypadku p. Przyłębskiej, żony PiSowskiego działacza i ambasadora, czasem mniej dosłownie, jak w przypadku pp. Muszyńskiego i Ciocha, byłego odpowiednio posła i senatora PiS). Od tych ludzi teraz oczekuje się, że będą tworzyć normy instytucjonalne do ograniczania członków swojego plemienia. To po prostu nie ma prawa działać, tak, jak nie ma sensu oczekiwać, że członek rodziny będzie zeznawał w procesie przeciw innemu członkowi rodziny (i dlatego prawo od niego tego nie wymaga). Od ludzi, których główną zasługą jest konformizm posunięty do granicy absurdu wymaga się nagle skrajnego nonkonformizmu – wzniesienia się ponad interesy własnego plemienia i działania dla dobra narodu.

Można jeszcze próbować twierdzić (tak niewątpliwie sądzą niektórzy zwolennicy PiSu), że w tym przypadku „interesy własnego plemienia” = „interesy narodu”. Pomijając skrajnie wykluczający charakter takiej narracji i zwykłe ignorowanie faktów (tego, jak dużo Polaków jednak na PiS nie głosowało) to po prostu nieprawda o tyle, że członków „nowych elit” nie rozlicza się z lojalności wobec wyborców PiSu, tylko wobec elit PiSu. Interesy tych obu grup w oczywisty sposób nie są tożsame. To, co ma gwarantować spójność owych interesów, to właśnie instytucje, które PiS tak radośnie demontuje. To niezależne od władzy media mają gwarantować, że rząd nie będzie okradał swoich obywateli, rozdając pieniądze swoim znajomym i rodzinie. To niezależne od władzy sądownictwo ma gwarantować, że rząd nie będzie obywateli zastraszał bądź szykanował.

Niezależne od władzy – termin-klucz. Instytucje są instytucjami właśnie dlatego, że rządy się zmieniają, a instytucje trwają. Media czy sądy mają zatem być niezależne nie wobec tej lub tamtej władzy, a wobec władzy w ogóle. Inaczej obywatel nie ma już jak pilnować tego, czy władza go nie oszukuje i czy nie działa przede wszystkim na rzecz wąskiej grupy elit, które są aktualnie zakumplowane z tymi, którzy są u władzy. Jeszcze raz powtórzę, bo nigdy dość: wiara w to, że wystarczą odpowiedni ludzie, jest naiwna, bo władza korumpuje. Ludzie, którzy nie muszą bać się, że ktoś zobaczy ich świństwa lub że ktoś ich za te świństwa ukarze, pozwalają sobie na popełnianie świństw – po prostu. Jasne, zdarzają się egzemplarze bardziej czy mniej uczciwe – ale aparat państwowy to wielka grupa ludzi i tu wkracza statystyka. Statystyka i psychologia – bo świadomość zupełnej bezkarności potrafi zdemoralizować nawet uczciwych ludzi.

Instytucje w III RP działały często źle. Ale też nie można powiedzieć, że były zupełnie fasadowe. Przez ponad 20 lat za fasadą trwała budowa rzeczywistej budowli. W niektórych przypadkach szło to gorzej, w innych lepiej, ale często coś udało się zbudować. PiS teraz przyszedł i wszystko to niszczy. A jak wiadomo, niszczenie idzie szybciej niż budowanie. Można byłoby jeszcze rozumieć to niszczenie, gdyby PiS przedstawił fundamentalny program sanacyjny. Gdyby powiedział tak, jak to chociażby zrobił Kukiz’15 – Trybunał Konstytucyjny ma słabe umocowanie społeczne, rozwiążmy go i zróbmy wybory członków TK większością konstytucyjną – 2/3 głosów. Wtedy można by uznać to za inwestycję, zrobić rachunek zysków i strat i się z nim zgodzić – bądź nie. PiS jednak niczego takiego nie robi. Niszczy instytucje i zostawia na zgliszczach ludzi, co do których nie ma żadnych podstaw, aby uważać, że będą na tych zgliszczach coś budować – z powodów, które podałem powyżej.

Dlatego uważam, że w tym przypadku nie powinno być żadnej grubej kreski. Winnych świadomej destrukcji instytucji – osoby takie, jak p. Muszyński, który cynicznie właściwie od wygranych wyborów planował destrukcję TK – należy rozliczyć tak, aby elity zrozumiały, że bezkarne niszczenie instytucji nie uchodzi na sucho, że to nie jest jeszcze jeden z dopuszczalnych populistycznych ruchów na politycznej szachownicy. Tyle tylko, że nie wiem, kto z obecnych kandydatów do przejęcia władzy miałby ich rozliczyć, żeby miało to charakter wiarygodnego rozliczenia, a nie populistycznej zagrywki skompromitowanych starych elit. Wiem jedno – niszczenie instytucji trzeba szybko przerwać, a nawet odwrócić, jeśli Polska ma się na arenie międzynarodowej w coraz trudniejszych czasach obronić. Czego wszystkim nam życzę.

Prawo precedensowe

Minister Ziobro (jako PG) właśnie postanowił złożyć do TK wniosek w sprawie kontroli uchwał Sejmu z 2010 roku (sic!) o powołaniu trzech sędziów do TK. Pretekst? Jedna uchwała o powołaniu wszystkich trzech sedziów, co zdaniem Ziobry narusza zasadę indywidualności wyboru sędziego ustanowioną w konstytucji. Jeśli TK przychyli się do wniosku Ziobry, to PiS zyska możliwość powołania do TK jeszcze trojga swoich nominatów.

Pal sześć, że ten sam minister Ziobro rok temu nie dość, że uważał, że TK nie ma prawa kontrolować ważności uchwał Sejmu (co więcej, TK wówczas do takiego zdania się przychylił), to jeszcze uważał, że sam wniosek o kontrolę ważności uchwał kompromituje wnioskodawcę jako prawnika. Sytuacja jest zatem Orwellowska, już nawet nie metaforycznie, ale dosłownie, czy ktoś woli Oceanię, która od zawsze była w stanie wojny z Eurazją, czy czworonożne, które wprawdzie są dobre, ale dwunożne są lepsze. I ten stan jest dużo niebezpieczniejszy dla polskiej demokracji niż sam fakt dokonywania przez PiS przekrętów z TK. Nie, nie dlatego, że mamy zamach stanu, a Kaczyński chce wyprowadzać wojska na ulicę, jak próbują twierdzić niektórzy co bardziej zaangażowani politycznie publicyści. Dlatego, że PiS rozwala właśnie tkankę instytucjonalną polskiej demokracji.

Mówi się, że w Polsce, w przeciwieństwie np. do Wielkiej Brytanii, nie ma prawa precedensowego. Innymi słowy, całość przepisów prawa definiują rozmaite akty prawne (od najwyższego, czyli Konstytucji RP, poprzez ustawy, po rozmaite akty niższego rzędu) i to, co jest w owych aktach prawnych jest ostateczne – zgodnie z ich hierarchią. Tyle tylko, że takie ujęcie w sensie metapolitycznym jest fikcją. W każdym państwie obowiązuje prawo precedensowe – ów precedens dotyczy jednak nie bezpośrednio przepisów prawa, a tego, w jaki sposób to prawo się stosuje – które przepisy się traktuje bardziej literalnie, a które mniej, jaka interpretacja obowiązuje w przypadku przepisów niejasnych, wreszcie – jakie są konsekwencje sytuacji, w której pewne przepisy się łamie, kto owe konsekwencje wyciąga i kto owo wyciąganie konsekwencji egzekwuje. Wyobraźmy sobie bowiem hipotetyczne państwo, w którym wprawdzie przestępcy są normalnie skazywani przez sądy, ale z jakiegoś powodu niektórzy przestępcy (skazani, powiedzmy, z paragrafu 22) nigdy nie są doprowadzani do więzienia. Co więcej – niejeden próbował w owym państwie wyegzekwować skazanie owych skazanych z paragrafu 22. Sądy wydawały nawet wyroki skazujące za zaniechanie wykonania wyroków z paragrafu 22. Tyle tylko, że te akurat wyroki też nie są egzekwowane – chociaż normalnie w owym państwie bardzo ostro ścigani są skorumpowani policjanci, którzy pomagają skazanym uniknąć umieszczenia w zakładzie karnym. Czy w owym państwie paragraf 22 jest de facto karalny? Oczywiście nie, chociaż sądy wydają wyroki skazujące z tego paragrafu – ale osoby z niego skazane tak naprawdę żadnej kary nie ponoszą. Dopóki nie wytworzy się precedens – dopóki ktoś nie zostanie rzeczywiście z owego paragrafu skazany – karalność paragrafu 22 będzie w tym państwie fikcją.

W cywilizowanych demokracjach praworządność gwarantowana jest nie aktami prawnymi, tylko instytucjami. Taką instytucją jest chociażby kultura polityczna, która nakazuje wykluczać z grona decyzyjnego polityków przekraczających pewne normy politycznego cynizmu. Taką instytucją jest także poszanowanie „wrogiej” praworządności, które gwarantuje, że władza wykonawcza będzie wykonywać wyroki władzy sądowniczej, nawet, jeśli część z tych wyroków wydawana jest pod dyktando sędziów wybranych (w ramach trójpodziału władzy) przez poprzednią władzę. Taką instytucją jest też z drugiej strony brak obstrukcji sądowej, czyli próby pozamerytorycznego blokowania władzy wykonawczej czy ustawodawczej przez władzę sądowniczą wedle pozaprawnych, politycznych sympatii. Ale taką instytucją jest również egalitaryzm w stosowaniu prawa, czyli niedzielenie przepisów konstytucyjnych na te „ważne” (bo dotyczące elit) i „teoretyczne” (bo dotyczące „plebsu”).

Erozja instytucji demokratycznych w Polsce oczywiście nie zaczęła się dziś. Powiedziałbym nawet, że części z tych instytucji nigdy nie zbudowano – zamiast tego mieliśmy ich wydmuszkę. Nie mieliśmy zatem nigdy merytorycznego procesu legislacyjnego – zawsze była to mieszanka półlegalnego lobbyingu z dyktatem partii rządzącej (że z poprzedniej kadencji wspomnę tylko posła Niesiołowskiego i jego „będziecie mieli większość, to sobie przegłosujecie” – idealnie nadające się również na motto PiSu w obecnej kadencji). Również TK nie ma tutaj najlepszej prasy, a środowisko prawnicze jest często postrzegane jako oderwane od problemów zwykłych obywateli i zamieszane w nie do końca legalne interesy (jak pokazuje afera reprywatyzacyjna w Warszawie, ta reputacja nie jest zupełnie nieuzasadniona). Brakuje nam zatem powszechnego społecznego przekonania, że pewne instytucje i normy warto jest chronić niezależnie od sympatii partyjnych. Do tej pory zasada, którą nazwałem poszanowaniem „wrogiej” praworządności była respektowana – PiS postanowił się z nią demonstracyjnie rozprawić. Skład „odzyskanego” TK, osoba jej prezes a także poczynania Ziobry sugerują, że trwają także przygotowania do porzucenia kolejnej zasady – o ironio, tej, której intencją naruszenia PiS uzasadniał swoje zmiany w TK – czyli braku obstrukcji sądowniczej. Tyle tylko, że to jest broń obosieczna. PiS na razie zachowuje się jak bokser, który ignoruje uwagi sędziego i konsekwentnie, ku uciesze widowni, okłada poniżej pasa nielubianego przeciwnika. Sympatia widowni bywa jednak zmienna, a i nielubiany przeciwnik może wstać i zacząć również bić poniżej pasa.

Wyobraźmy sobie bowiem następującą sytuację. Następne wybory parlamentarne wygrywa koalicja o nazwie Sojusz Nowoczesnych Obywateli. Wprowadza do Sejmu 240 posłów – za mało, by zmieniać konstytucje lub też wnioskować o Trybunał Stanu, dokładnie tak, jak obecnie PiS. W ramach pierwszej decyzji po ustanowieniu nowego rządu i odzyskaniu resortów siłowych + TVP postanawia unieważnić kontrasygnatę marszałka Sejmu do rozporządzenia prezydenta o terminie wyborów prezydenckich z 2015 roku, pod byle pretekstem proceduralnym. Absurdalne? Czy istotnie bardziej, niż obecny wniosek Ziobry o unieważnienie uchwał dot. wyboru sędziów TK? W konsekwencji Sejm stwierdza, że wybory prezydenckie 2015 roku odbyły się nieprawidłowo i należy je powtórzyć. PiS wyprowadza rzeszę ludzi na ulicę, odzyskana TVP pod prezesurą Tomasza Lisa przygotowuje materiały i komentarze o tym, jak to przywiązani do koryta aferzyści próbują podważyć wynik demokratycznych wyborów. Wobec braku legalnie wybranego prezydenta, druga osoba w państwie – marszałek Sejmu – rozpisuje nowe wybory prezydenckie, które wygrywa kandydat SNO. Sejm przyjmuje następnie uchwałę o nieważności wyboru członków TK z 2006 roku (na tej samej podstawie, na której Ziobro próbuje obecnie „anulować” wybór sędziów) i w konsekwencji o braku ciągłości TK o 2006 roku, co wymusza wybór wszystkich 15 sędziów. Następnie powołuje nowych 15 sędziów, których jeszcze tej samej nocy zaprzysięga nowy prezydent. Nowi sędziowie wybierają ze swojego grona nowego prezesa. Tak zabezpieczony, Sejm przyjmuje teraz ustawy o „szczególnym trybie postępowania przed Trybunałem Stanu”, który pozwala skazać przed TS dowolną podlegającą temu osobę wyłącznie zwykłą większością sejmową, za to przy jednogłośnej aprobacie TK.

Political fiction? Pewnie mimo wszystko tak. Ale proszę mi teraz pokazać, jakie właściwie bariery będą stały naprzeciw takiemu rozwiązaniu, jeśli obecnie „odzyskany” TK przychyli się do wniosku Ziobry i wykluczy ze swojego grona trójkę sędziów wybranych w 2010? Konstytucja? Prawo? Przecież PiS właśnie pokazuje, że konstytucja i prawo to terminy oznaczające „tego, kto aktualnie ma prawo do drukowania wyroków TK” i „tego, kto aktualnie prawo wdraża w życie”.

Ludzkość zna instytucję demokracji pozbawionej otoczki instytucjonalnej, demokrację, która nie jest demokracją konstytucyjną (nie w sensie, że nie posiada konstytucji, tylko w sensie, że bezpośredniej, ostatnio wyrażonej woli ludu nic nie ogranicza). Ten model jest znany bardzo dobrze w Ameryce Łacińskiej. Bardzo dobrze znane są też jego słabości – ponieważ „ostatnio wyrażona wola ludu” upoważnia władzę do niemal całkowitego zdominowania aparatu państwowego i sekowania opozycji, to władza zmienia się tam zazwyczaj co kilkanaście-dziesiąt lat, zazwyczaj w sposób mniej lub bardziej rewolucyjny, w międzyczasie obrastając korupcyjnymi patologiami, przy której „straszliwe zbrodnie” rządu Tuska brzmią jak zabawy małych dzieci w piaskownicy. Czy na pewno chcemy fundować sobie taki model również w Polsce? Owszem, demokracja w Polsce miała i ma liczne wady – także instytucjonalne. PiS doszedł do władzy między innymi dlatego, że owe wady dostrzegł. Obecnie jednak nie robi niczego, aby te wady wyeliminować, a całkiem sporo – aby te wady pogłębić. Słabość opozycji tylko ich do tego ośmiela. Oby się jednak nie skończyło tak, że za radosne harce PiS po tkance instytucjonalnej polskiej młodej demokracji będziemy płacić jeszcze przez najbliższe pokolenie.

Wzdych

Muszę przyznać, że obecna sytuacja w Polsce wygląda jak dla mnie beznadziejnie.

Wśród partii obecnych w parlamencie nie widać nikogo, kto rzeczywiście kierowałby się dobrem kraju. PiS rządzi przez kryzys, bo inaczej najwyraźniej nie umie – nie potrafił w latach 2005-07, nie potrafi i teraz. Nauczył się lepiej i sprawniej zarządzać kryzysem – ale już nie lepiej i sprawniej rządzić. Skandal goni skandal, a niekompetentnego ministra – niekompetentny minister. Waszczykowski popełniający dyplomatyczną gafę za gafą, Szyszko, który jest ministrem obrony wszystkiego, tylko nie środowiska (a najlepiej to własnych interesów, jak pokazuje historia Wschodniej Obwodnicy Warszawy), ministrowie Szałamacha i Morawiecki przerzucający się nawzajem gorącym kartoflem pt. finansowanie populistycznych obietnic PiSu – to wszystko trzeba jakoś przykryć. Udowodnić, że to wina Platformy, albo, że Platforma robiła gorzej. Tak, jakby ludzie nie dali Platformie czerwonej kartki właśnie dlatego, że Platforma się zdegenerowała.

Obecna opozycja za to ma deja vu. Wyczuła, że PiS popełnia te same błędy, co w poprzedniej kadencji, więc eskaluje konflikt. Robi to, bo w ten sposób już raz udało się PiS wysadzić z siodła, więc czemu nie spróbować jeszcze raz? Sęk w tym, że 10 lat temu sytuacja międzynarodowa była inna. Nie było narastającej frustracji europejskimi porządkami. Nie było kryzysu imigracyjnego. Nie było tak agresywnego Putina, który problemy wewnętrzne Europy eskaluje, podsycając wewnątrzunijne spory i dotując separatystów. Innymi słowy – to nie czas, żeby się bawić w piaskownicy.

Mam wrażenie, że ani Nowoczesna, ani PO tego nie rozumieją. Obie chciałyby powtórzyć poprzedni sukces pt. „strasznie PiSem” i zdobyć władzę. PiS, po 8 latach bycia w opozycji i ciągłych upokorzeń, absolutnie nie jest skłonny do jakichkolwiek kompromisów. Osoby nastawione koncyliacyjnie (jak np. europoseł Ujazdowski) są wycinane, promowane są agresywne „wilczki” w rodzaju Pawłowicz, Pięty, Piotrowskiego, Sasina czy Jakiego. Wszystkim ludziom, którzy sprzeciwiają się zmianom dokonywanym przez PiS (które bardzo często są zwykłym, chamskim partyjniactwem i obsadzaniem stołków – vide chociażby afera, totalnie zignorowana przez rządzących, ze stadninami koni arabskich – a nie żadnym „wietrzeniem państwa”, jak to się ładnie nazywa) sugeruje się, że są członkami postkomunistycznej mafii.

Wreszcie – paradoks pt. Kukiz’15. Paradoks, bo ze wszystkich partii w Sejmie, oni jedni prezentują momentami okruchy tego, co nazywa się myśleniem propaństwowym. Ich propozycja kompromisu ws. TK jest być może formalnie niedoskonała, ale to wciąż kompromis i propozycja instytucjonalnej, a nie tylko doraźnej poprawy sytuacji. Ale z drugiej strony, to partia, w której aż roi się od różnego rodzaju drobnych politykierów, byłych radnych partii tej czy innej, skaczących z listka na listek – innymi słowy, oportunistów. Do tego mają mocną reprezentację narodowców, z których część bardzo mocno akcentuje zagrożenia ze strony Unii Europejskiej, prezentuje za to skrajną ślepotę, jeśli chodzi o zagrożenia zza wschodniej granicy. A ja sto razy bardziej chciałbym żyć nawet w mającej problemy z imigrantami Szwecji, niż w mafijno-oligarchicznym piekle, jakim jest współczesna Rosja.

Duże nadzieje wiążę z partią Razem, chociaż światopoglądowo mi od nich daleko, a i gospodarczo nie całkiem po drodze. Ale oni jedni wydają się być nieuwikłani w drobną bądź grubszą polską politykę partyjną ostatnich 20 lat, wydają się być wolni od rozmaitych politycznych resentymentów i zdają się rzeczywiście podchodzić do polityki idealistycznie. Dodatkowo, co ważne, wyraźnie odcinają się od absurdalnie antyamerykańskiej i prorosyjskiej polityki części lewicy. Tyle tylko, że Razem podjęło się dzieła monumentalnego – rewizji podstawowych narracji leżących u podstaw politycznego sporu w Polsce. Potrwa długie lata, zanim zyskają jakiekolwiek istotniejsze poparcie. A ja coraz bardziej się boję, że za te długie lata może nie być co zbierać.

Nie mamy w Polsce męża stanu. Nie mamy kogoś, kto tupnie nogą, powie „dobra, dość tych sporów, bo Polska na tym cierpi”. Każdy walczy o kawałek tortu dla siebie i swoich znajomków. Niektórzy przykrywają to rzekomą troską o rację stanu, ale to fasada. Racją stanu okazuje się bowiem zawsze być to, co akurat partia rządząca ma na myśli. Jakiekolwiek słowa krytyków, nawet tych, którzy z obozem PiSowskim dotąd sympatyzowali (Staniszkis, Matyja, Bugaj, Strzembosz) są ignorowane, a ich autorzy – dezawuowani. Telewizja publiczna, zamiast wprowadzenia do niej jakichkolwiek choćby pozorów pluralizmu, stała się tubą propagandową władzy, w której nawet nie próbuje się zachować jakichkolwiek pozorów oddzielania informacji od komentarza czy nienacechowanego emocjonalnie bądź ocennie przekazywania faktów. Naiwnością byłoby jednak stwierdzenie, że to wyłącznie wynik złej woli prawej strony sceny politycznej. To również odreagowanie sytuacji, gdzie do niektórych programów byli zapraszani sami eksperci z poglądami od centrolewicy na lewo. Tyle, że znów – nikt nie jest w stanie wznieść się ponad spory i wyobrazić sobie „naprawy” inaczej niż „wychylenia wahadła w drugą stronę”.

Obecny spór o orzeczenie TK jest również znamienny. Z jednej strony mamy absolutnie bezczelną postawę PiS, która kruczkami prawnymi chciała za pomocą ewidentnie niekonstytucyjnej nowelizacji (zauważmy, że nikt, nawet sędziowie TK oraz eksperci związani z PiS, nie zakwestionował merytorycznej strony orzeczenia TK) ubezwłasnowolnić Trybunał tak, aby de facto zapewnić sobie większość konstytucyjną bez odpowiedniego mandatu ze strony wyborców. Z drugiej strony mamy prezesa Rzeplińskiego, który ewidentnie zaczął bawić się w politykę oraz różne dziwne, wątpliwe prawnie kroki (kuriozalny status „sędziego TK bez praw do orzekania”, jaki Rzepliński przyznał części sędziów). No i przede wszystkim mamy prawny bajzel, pokazujący, że część fundamentalnych uprawnień i terminów w polskim prawie jest niedoprecyzowana bądź nieistniejąca (co to znaczy „niezwłocznie”? jaki jest nieprzekraczalny termin na „niezwłocznie”? kto ma prawo kontrolować pod względem prawnym uchwały Sejmu? kto ma prawo kontrolować pod względem formalnym, co jest, a co nie jest orzeczeniem TK?). Gdybyśmy mieli w Sejmie mężów stanu, a nie politykierów, to byłby przyczynek do wspólnej pracy nad poprawą tego stanu rzeczy tak, aby te luki wyeliminować i poprawić jakość polskiego prawa. Tymczasem mamy tylko garstkę kunktatorów, z których każdy próbuje wyciągnąć jak najwięcej korzyści z owego niedoprecyzowania.

Dodajmy do tego wszystkiego zniecierpliwioną postawę naszych sojuszników (tak, jeszcze sojuszników, choć pozostaje pytanie, na jak długo nimi pozostaną), którzy coraz bardziej naciskają na nas, abyśmy ów pat instytucjonalno-prawny przerwali. W dzisiejszym artykule w Rzeczpospolitej pod tekstem o Trybunale jest komentarz rzecznika Departamentu Stanu USA, który pisze, że przekazali „zaniepokojenie tym, co dzieje się w Polsce, gdy idzie o przestrzeganie zasad państwa prawa”. W języku dyplomacji oznacza to „ogarnijcie się wreszcie, to ostatnie ostrzeżenie, zanim zrobimy coś grubego”. Nie wiem, czy muszę do tego kogokolwiek przekonywać, ale na wszelki wypadek to napiszę: jeśli utniemy sojusz z USA i z UE, to automatycznie lądujemy w strefie wpływów trzeciego dużego gracza na arenie europejskiej, czyli Rosji. Co do tego – patrz moja uwaga parę akapitów wyżej.

Do tego wszystkiego dochodzi coraz głębszy podział między zwykłymi Polakami. Skrajne emocje podsycane przez polityków powodują, że rozbijają się nawet rodzinne i przyjacielskie więzi, a lokalne społeczności skaczą sobie do gardeł (zerknąłem ostatnio na forum Facebookowe lokalnej społeczności w Podkowie Leśnej – naprawdę przykry widok). Im dłużej ten konflikt będzie trwał, tym głębsze będą podziały – a ich zasypywanie może potrwać latami.

Co z tego dalej będzie? Nie wiem. Ale na razie nie mam optymistycznych refleksji. Stąd ten długi wzdych. Może, drodzy komentatorzy, widzicie jakiś promyczek nadziei?

Debata

Dzisiejszym tematem dnia jest oczywiście debata w UE. Opis tej debaty pokazuje, jak nisko upadł poziom debaty publicznej w Polsce. Strony sporu ekscytują się głównie tym, kto kogo „zaorał”, przy czym oczywiście punkt widzenia zależy od punktu siedzenia – dla Gazety Wyborczej Szydło została przemaglowana przez Verhofstadta, dla Niezależnej i innych prawicowych mediów – wyszła zwycięską ręką i z rzeszą głosów poparcia. Nie zamierzam wpisywać się w tę kuriozalną przepychankę na chwyty retoryczne – bo w tej całej pustej retoryce umyka rzecz moim zdaniem dużo istotniejsza.

Jeśli co do czegoś strony są zgodne, to co do tego, że dzisiejsza debata była porażką PO, która nie potrafi pozbierać się po przegranych wyborach. Widok pustych ław europosłów PO to kolejny gwóźdź do trumny tej partii, która przy braku koncepcji czynnego oporu wyspecjalizowała się w pustych, bezsensownych gestach. Co ważniejsze, PO dała się sparaliżować swoistemu szantażowi ze strony PiSu, ale także okołoKukizowej części prawicy – że cokolwiek nie powie przeciwko rządowi na forum europejskim, będzie to „zdrada” i „sprzedawanie Polski obcym”.

Problem polega na tym, że poddawanie się temu szantażowi jest bezcelowe. W oczach tych, którzy kupują ten argument, PO i tak już dawno zdradziła – cokolwiek robi bądź nie robi, jest to dowodem tej zdrady. Poddając się temu argumentowi, wzmacnia zaś obóz antyunijny – grupę eurosceptyków, według których Unia nie jest żadnym organizmem partnerskim, a tylko pijawką na zdrowym ciele narodowych bytów.

Tutaj mała dygresja. Dlaczego Unia traci na popularności w Europie, o tym pisałem całkiem niedawno, więc odeślę do tamtego tekstu. Unia oczywiście nie jest organizmem idealnym, a suma wad, które zbierały się od dłuższego czasu i były od dłuższego czasu zamiatane pod dywan, wyzwoliły reakcję. Ale naiwnością też byłoby sądzić, że ta reakcja jest wyłącznie reakcją oddolną. Ostatni rozmaite media, od Gazety Wyborczej po Frondę rozpisywały się nad akcją amerykańskiego wywiadu, który zaczął dokładnie przyglądać się działalności prawicowych, antyunijnych partii w krajach europejskich. U nas w Polsce podejrzani są narodowcy (stanowiący swoistego konia trojańskiego w ugrupowaniu Kukiz’15) oraz Janusz Korwin-Mikke – w obu tych przypadkach politycy tych opcji niejednokrotnie wykazywali sympatię bądź przynajmniej brak krytycyzmu wobec polityki Putina. Warto zauważyć, że na poziomie poniżej oficjalnego rządowego mamy już do czynienia z cichym sojuszem środowisk okołoPiSowskich i okołonarodowych, czego przejawem mogą być chociażby nominacje Bogusława Kowalskiego do PKP, Mariana Szołuchy do Polskiej Grupy Zbrojeniowej (obie te nominacje zostały wycofane) czy też Marcina Palade do zarządu Polskiego Radia (tutaj akurat nominacja została podtrzymana). Wszyscy ci ludzie prezentują bądź prezentowali oficjalnie prokremlowską linię, atakując ukraińskich polityków z opcji promajdanowych oraz otwarcie popierając aneksję Krymu. Jest to o tyle niebezpieczne, że historia działalności czołowych osób odpowiedzialnych za służby specjalne w obecnym rządzie (Macierewicz i Kamiński) pokazuje, że niespecjalnie chętnie szukają oni zagrożeń we własnym obozie politycznym, uważając przynależność polityczną za główny wyznacznik zagrożeń kontrwywiadowczych.

Skąd ta dygresja? Otóż praktycznie wszyscy sojusznicy, których dzisiaj „zebrała” Beata Szydło podczas swojego wystąpienia i których wystąpieniom przyklaskiwała, to reprezentanci partii jawnie antyunijnych i nacjonalistycznych, z reguły o zabarwieniu prorosyjskim. Prawicowe media ekscytują się postacią Petra Macha, działacza czeskiej nacjonalistycznej partii, która w europarlamencie konsekwentnie promuje rosyjskie interesy. Warto więc w tym momencie powiedzieć jednoznacznie – ten sojusz jest sojuszem trującym. Wszyscy ci eurosceptycy popierali Polskę nie dlatego, że solidaryzują się z naszym rządem – tylko dlatego, że nasz rząd postanowił zagrać na osłabienie Unii Europejskiej. To nie jest żadna wspólnota interesów, bo wspomniane partie są separatystyczne – połączone tylko zasadą „wróg mojego wroga jest moim przyjacielem”. Innymi słowy, poza antyunijnością nic ich nie łączy – co jest właśnie na rękę Putinowi. Słusznie zauważyła to podczas dzisiejszej debaty Rebecca Harms (skądinąd niemiecka działaczka partii Zielonych – zabawny może być fakt, że jedyny podczas dzisiejszej debaty głos rzeczywistej solidarności z naszymi interesami, mianowicie wytknięcie skandalicznego sojuszu niemiecko-rosyjskiego przy budowie Nord Stream, także należał do reprezentantki tej frakcji). Pamiętajmy, że ze względu na charakter tych partii, to ich przedstawiciele pierwsi będą zwalczać nasze strategiczne interesy, jeśli już uda im się zniszczyć Unię Europejską. Rozgrywającym będzie zaś Putin, który w ten sposób będzie podporządkowywał sobie rozbitą Europę.

Warto więc na chwilę wznieść się ponad ekscytację pustą retoryką i zastanowić się, czy rzeczywiście w naszym interesie jest sprzyjanie tym, którzy chcą oddać rozbitą Europę Putinowi na talerzu.

Umorzyli, czyli co?

Trybunał Konstytucyjny umorzył właśnie postępowanie ws. uchwał Sejmu unieważniających wybór sędziów TK przez Sejm poprzedniej kadencji oraz powołujących nowych sędziów na ich miejsce. Część prawicowych mediów od razu odtrąbiła sukces – Trybunał skapitulował! Sprawa jest jednak dużo bardziej skomplikowana, a ponadto, co akurat dla mnie osobiście ciekawe, filozoficzna. Spróbuję więc po trochu odpowiedzieć na pytanie, co właściwie się dzieje.

Po pierwsze, rozprawmy się pokrótce z tezą o kapitulacji. Pomijając już fakt, że TK jawnie zignorował ostatnią nowelizację ustawy o TK orzekając w 10-osobowym składzie i poza kolejnością wpływów, powtórzył on też w uzasadnieniu umorzenia, że uchwały Sejmu o unieważnieniu poprzednich uchwał dotyczących wyboru sędziów TK nie mają mocy prawnej, a zatem również wybór „zastępczych” sędziów TK nie ma mocy prawnej. Zacytujmy z uzasadnienia:

Trybunał Konstytucyjny wskazał również, że skuteczność uchwał o ponownym wyborze – obok dopełnienia związanych z ich podjęciem wymogów formalnych – zależała wyłącznie od tego, czy 8 października 2015 r. w sposób ważny dokonano obsadzenia stanowisk sędziów Trybunału oraz o zgodności z Konstytucją podstawy prawnej owego wyboru, o czym ostatecznie Trybunał Konstytucyjny rozstrzygnął w wyroku TK z 3 grudnia 2015 r., sygn. akt K 34115.

Trybunał postanowił umorzyć postępowanie dlatego, że uznał, że wzmiankowane uchwały nie stanowią aktów normatywnych w żadnym sensie – innymi słowy, nie mają charakteru prawotwórczego. Teraz pytanie – co to tak naprawdę oznacza?

Wobec przedstawionego stanowiska Trybunału pytanie to można przeformułować następująco – w jaki sposób postępować wobec Sejmu, który podejmuje działania ewidentnie bezprawne (Trybunał wszelkie argumenty leżące za uchwałami o stwierdzeniu nieważności uznał za „całkowicie nietrafne”)? Można to uznać za pytanie strategiczne, ale można też uznać za pytanie filozoficzne – co więcej, odpowiedź na jedno może być związana z odpowiedzią na drugie.

Wyobraźmy sobie bowiem następującą sytuację – do Pałacu Ślubów przychodzi Kowalski i Nowakówna razem z Iksińskim, który to Iksiński staje za amboną i odbiera od Kowalskiego i Nowakówny przysięgę małżeńską. Iksiński nie jest urzędnikiem USC. Co się wydarzyło? Mamy tutaj dwie interpretacje:

a) Iksiński udzielił nielegalnego ślubu – tzn. wykonał pewne działanie, które zapoczątkowało jakiś stan, tyle tylko, że ten stan jest nielegalny.

b) Nic się nie stało, był to czysty happening, z punktu widzenia instytucji społecznych zupełnie nic się nie wydarzyło.

Ponieważ mamy do czynienia z rzeczywistością społeczną, czyli taką, której zaistnienie jest ściśle związane z pewnego rodzaju społeczną umową, zatem nie istnieje żaden twardy fakt, który przesądzałby na rzecz interpretacji a) lub b). W rzeczywistości decyduje o tym dalsze zachowanie zainteresowanych stron. I tak, jeśli Iksiński wystawił Kowalskiemu i Nowakównie fałszywe świadectwo ślubu, na podstawie ci z kolei będą np. próbowali dokonywać wspólnego rozliczenia podatkowego, to będzie to przeważać na rzecz interpretacji a). Jeśli z kolei wszyscy uznają to za świetny żart i rozejdą się do domów, to prawdopodobnie będzie to skutkowało interpretacją b).

No i teraz pytanie: jaki charakter mają uchwały Sejmu o unieważnieniu wcześniejszych uchwał i o powołaniu nowych sędziów? Oczywiście pomijamy tutaj interpretację, zgodnie z którą wszystko było OK i rzeczywiście PiS powołał skutecznie pięciu nowych sędziów – wszak taką interpretację TK w swoim uzasadnieniu umorzenia jednogłośnie odrzucił. Zwolennikiem tezy a) jest zdecydowanie prezes Rzepliński. Jest to teza, którą można nazwać tezą politycznego oporu – władza wykonawcza wykonała pewne działanie, władza sądownicza, której elementem jest Trybunał, powinna się przeciwstawić temu działaniu poprzez inne działanie – orzeczenie nieważności. Innymi słowy, mamy sytuację konfrontacji władz.

Większość sędziów TK wydaje się jednak optować za interpretacją b). Zgodnie z nią uchwały Sejmu nie mają charakteru działań, a jedynie rezolucji – a w związku z tym uchwały późniejsze nie mają mocy prawnej jako zwyczajnie niemożliwe. Jedynym problemem, jaki występuje, jest problem nieprzyjęcia przez Prezydenta ślubowania od poprawnie wybranych sędziów TK, a zatem problem, którym w oczywisty sposób TK nie jest w stanie się zajmować. Ta interpretacja jest prawdopodobnie dlatego wybierana przez sędziów, że podkreśla pasywną rolę władzy sądowniczej – sędziowie nie powinni podejmować działań politycznych w opozycji do działań innych władz, a jedynie powinni rozstrzygać w sprawach, w których są władni. Pod tym względem jest też wyborem strategicznym – „twardy” vs „miękki” opór wobec bezprawnych działań władzy ustawodawczej i wykonawczej. Trybunał jest w tej komfortowej sytuacji, że miękki opór może stosować jeszcze przez dłuższy czas – nie musi bowiem dopuszczać do orzekania wadliwie wybranych przez PiS sędziów. Być może sędziowie TK wybrali strategię na przeczekanie – słusznie konstatując, że aby zmienić tę sytuację, to PiS musiałby zagrać na eskalację, np. wprowadzając „swoich” sędziów TK na salę rozpraw w asyście policyjnej.

Jedno jest pewne – dylemat, przed którym stał TK obradując nad umorzeniem („miękki” czy „twardy” opór), to nie jest tylko dylemat TK – to jest także dylemat dla każdego rozważającego obywatelskie nieposłuszeństwo. Czy, jeśli władza zdecyduje się na działania bezprawne, należy te działania zwalczać, czy ignorować? Oczywiście są sytuacje, w których ignorować działań się nie da (np. w przypadku ewentualnego grzebania przy ordynacji wyborczej), ale już np. przypadek ustawy lustracyjnej pokazuje, że obie strategie są możliwe i stosowalne.

A w przypadku Trybunału czeka nas prawdopodobnie jeszcze długa i głośna przepychanka.

Co nas obchodzi Zachód?

Przy okazji ostatnich występów naszego Ministra Spraw Zagranicznych (o których naskrobałem co nieco w poprzednim wpisie) pojawiły się różne głosy. Oprócz dość powszechnego raczej wśród oponentów obecnej władzy oburzenia (zarówno na formę, jak i na rasistowskie wstawki czy wizję rzeczywistości, w której w Polsce przez 8 lat rządziła premier Joanna Erbel z Partią Zielonych) słychać też głosy osób z zasady raczej bardziej życzliwie do obecnej władzy nastawionych, którzy w takiej lub innej formie pytają – a dlaczego właściwie mielibyśmy się przejmować tym, co o nas myśli Zachód?

Otóż spieszę z odpowiedzią. Powinniśmy się przejmować dlatego, że nie jesteśmy (lokalnym) mocarstwem. Rozwinę myśl. W polityce międzynarodowej na prowadzenie polityki indywidualnej mogą pozwolić sobie państwa, które mają jakąś kartę przetargową – jak np. surowce naturalne, potęgę militarną, infrastrukturę finansową, wysoko rozwinięty przemysł, z którego korzystają inni itp itd. My jesteśmy w tej pechowej sytuacji, że takiej karty przetargowej nie mamy. Każda zatem działalność, którą podejmujemy, musi być najpierw działalnością polegającą bądź na budowaniu własnego bloku, bądź na budowaniu pozycji w już istniejącym bloku. Trzecią alternatywą jest zostanie wasalem jakiejś lokalnej lub globalnej potęgi.

Najpierw rozpatrzmy opcję budowania własnego bloku. Problem polega na tym, że w obecnej chwili nie bardzo jest jak ów blok budować. Narastające światowe konflikty powodują ostrą polaryzację, w wyniku czego w Europie mamy ostatnio konfrontację wszyscy vs. Rosja, którą Rosja próbuje przełamać, zdobywając wpływy polityczne w krajach europejskich. Z tego powodu też niefortunny byłby dla nas np. sojusz z Węgrami – Węgrzy bowiem już postawili na Rosję jako na strategicznego partnera, więc sojusz z Węgrami byłby de facto powrotem do rosyjskiej strefy wpływów.

Załóżmy więc, że nie interesuje nas sojusz z Rosją. Wówczas pozostają nam tylko dwie realne alternatywy strategiczne – USA lub UE (rozumiana jako triumwirat Wielka Brytania – Francja – Niemcy). Tyle tylko, że wrażliwość opinii publicznej w tych krajach jest w gruncie rzeczy dość podobna, zwłaszcza w kontekście przestrzegania pewnych standardów demokratycznych. I dlatego bardzo trudno będzie prowadzić taką ofensywę PRową, która byłaby pozytywnie odbierana tylko w jednym z tych krajów przy jednoczesnej niechęci pozostałych, chociaż gdyby oczywiście rząd potrafił realizować bardziej subtelną strategię, to jest to całkowicie możliwe (np. akcenty patriotyczne i szeroko pojęta duma narodowa są dużo mniej negatywnie odbierane w USA niż w Europie).

Jeśli jednak zrazimy do siebie europejską opinię publiczną, to za tym pójdzie negatywne nastawienie europejskich polityków. A to będzie oznaczać, że bardzo trudno nam będzie w ramach naszego bloku (czy to będzie NATO, czy UE) ugrać cokolwiek, co akurat nie będzie w interesie jednego z pozostałych graczy. Przykładowo – utrzymanie sankcji wobec Rosji. Nasz głos wobec Rosji w UE zyskał na znaczeniu, bo zestawienie mniej agresywnego tonu, jakim posługiwała się dyplomacja Tuska ze zwiększoną agresją Rosji wobec sąsiadów pozwoliło postrzec w Europie Polskę jako głos rozsądku i kompetentnych ekspertów w sprawach rosyjskich. Trudno uwierzyć, że po paru kolejnych wystąpieniach min. Waszczykowskiego czy posłanki Pawłowicz odwołującej europejskich komisarzy ktokolwiek będzie nas chciał uznać za głos rozsądku.

Dyplomatyczny alfabet kraju, który chce pozostać niezależny, to „mówić to, co inni chcą usłyszeć, robić swoje”. U nas na razie dominuje dyplomacja z internetowego forum Onetu, gdzie celem jest „zaorać”, „dowalić”, „wygarnąć” i jeszcze parę innych dosadnych działań. Żebyśmy tylko się nie zdziwili, jak nas potem w Europie zaorają.

Dyplomata

Stary dowcip mówił, że dyplomata to taki człowiek, który jak powie ci „spier…laj”, to czujesz podniecenie na myśl o zbliżającej się podróży. Przytaczam go tu, bo bardzo dobrze ilustruje, co jest główną rolą dyplomaty – mówić rzeczy nieprzyjemne bądź trudne w taki sposób, aby zminimalizować koszty powiedzenia tych rzeczy, a może nawet nastawić kogoś życzliwie do czegoś, co tak naprawdę będzie nawet działaniem na szkodę tego kogoś.

Minister Waszczykowski, naczelny dyplomata RP (jako minister spraw zagranicznych) udzielił w ostatnim czasie dwóch wywiadów. Agencji Reuters oraz niemieckiemu Bildowi. Pokazał w nich, dlaczego na bycie dyplomatą się nie nadaje i dlaczego jego trwanie na tym stanowisku jest pomyłką. Żeby było jasne, w ogóle nie chodzi mi tu o meritum sprawy – ale żeby obraz był kompletny, to owo meritum sprawy przypomnę. Otóż w wywiadzie dla Reutersa minister zasugerował, że Polska jest skłonna „przehandlować” przywileje socjalne dla Polaków mieszkających w UK na rzecz mocniejszej obecności NATO w Polsce. Dla odmiany w wywiadzie dla Bilda podkreślił konserwatyzm obecnego rządu, przeciwstawiając go rzekomej „lewackości” rządu PO ilustrowanej przez błyskawicznie podchwyconego w mediach społecznościowych cyklistę-wegetarianina.

Część krytyki tych wystąpień jest poświęcona ich części merytorycznej. Tyle tylko, że nie tu leży problem. Minister ma prawo być konserwatystą i ma prawo bronić konserwatyzmu obecnego rządu. Ma także prawo uważać, że w strategicznym interesie Polski leży posiadanie baz NATO bardziej, niż obrona przywilejów socjalnych Polaków w UK. Tyle tylko, że sposób, w jaki to prezentuje, jest nie tylko przeciwskuteczny – jest szkodliwy dla polskich interesów w Europie.

Zacznijmy od kwestii niemieckiej. Poprzedni polski rząd miał w Niemczech raczej dobrą prasę. Obecny – ma fatalną, głównie ze względu na tempo i kierunek dokonywanych zmian ustrojowych. Gdyby Waszczykowski chciał obronić polskie władze, to powinien z jednej strony zaakcentować kontynuację wobec rządów PO – czyli nie prezentować ich jako „oszalałych lewaków” (którymi zresztą przecież nie są, a ich prezentowanie jako takich to tylko użyteczna narracja na polski grunt, która w Niemczech kompletnie nie ma racji bytu), tylko raczej przedstawić PiS jako partię może nieco bardziej konserwatywną, ale kierującą się podobnymi wartościami jako PO – przy czym tym wartościom wierną. Tu mógłby porozwodzić się nad aferami PO, nad tym, jak Polacy wybrali zmianę, bo mieli dość patologii władzy – czyli uderzyć w nuty, które dla niemieckiego wyborcy są czysto brzmiące. W kwestii multi-kulti – zamiast składać wszystko w jedną papkę lewackiego cyklisty-wegetarianina, mógł podkreślić kwestię wątpliwości co do zbyt permisywnej polityki imigracyjnej, która przecież jest coraz bardziej kwestionowana także w samych Niemczech.

Zamiast tego Waszczykowski wybrał zbiór zgranych klisz, używanych głównie w polskich mediach społecznościowych i to wobec najbardziej wiernych PiSowskich wyborców. Nie zrobił absolutnie niczego, aby uspokoić wzrastające niepokoje w Niemczech wobec kierunków zmian w Polsce – wręcz przeciwnie, za pomocą wspomnianego tu już konstruktu lewaka-cyklisty potwierdza tylko wszystkie negatywne stereotypy.

Wywiad dla Reutersa to nieco inna para kaloszy. Tutaj dla odmiany minister szkodzi po prostu własnemu rządowi – bo nawet, jeśli jest zdania, że przywileje socjalne dla Polaków w UK są nie do utrzymania i lepiej z nich zrezygnować „za coś”, niż prędzej czy później stracić za darmo, to takie rzeczy negocjuje się w zaciszu gabinetów, a nie oznajmia wprost. Co więcej, minister popełnił bardziej strategiczny błąd – ujawnił, na jakie ustępstwa rząd jest gotowy pójść, zanim rzeczywiście coś udało się wynegocjować. Istnieje zatem ryzyko, że Waszczykowski przehandluje przywileje socjalne Polaków w UK za obietnice baz NATO. A jak wiadomo, obietnice w polityce międzynarodowej warte są mniej więcej tyle, ile patyk na wodzie, którymi są pisane.

PiS bardzo często powołuje się w swoich działaniach na Orbana. Nie przypominam sobie, żeby ministrowie Orbana w podobny sposób kompromitowali jego rządy za granicą. Rosjanie, którzy w oczywisty sposób są na bakier z UE, mają długą tradycję dyplomatycznego lukrowania swoich poczynań, włącznie chociażby z mistrzowską zagrywką ws. ISIS, gdzie korzystając z listopadowego zamachu próbują się sprzedać zachodniej społeczności jako jedyna siła rzeczywiście walcząca z terrorystami. Marine le Pen bardzo skutecznie walczy z etykietką faszystki, posuwając się nawet do wyrzucenia z partii swojego ojca, aby złagodzić retorykę (choć przecież niekoniecznie program). Pomijając ocenę moralną tych wszystkich opcji politycznych – oni po prostu robią to dobrze. Waszczykowski? Szkoda słów. Więc na tym skończę.

Co jest grane?

Pobawię się teraz w Mariusza Maksa Kolonko i opowiem wam, jak jest.

Żartowałem, nie pobawię się w Mariusza Maxa Kolonko. MMK jest bowiem propagandystą prima sort, tylko o innym wektorze, niż propagandziści, których krytykuje. W internecie (ale nie tylko) w ogóle ostatnimi czasy bardzo popularny jest pewien rodzaj propagandy, który nosi nazwę „ujawniamy manipulacje”. Jeśli przyjrzeć się bliżej, to zobaczymy, że owo „ujawnianie manipulacji” sprowadza się właściwie do dwóch kwestii:

  1. Ujawniamy manipulacje polityków, których nie lubimy.
  2. Ujawniamy manipulacje mediów krytykujących polityków, których lubimy.

Oczywiście punkty 3 i 4, czyli „Ujawniamy manipulacje polityków, których lubimy” i „Ujawniamy manipulacje mediów, krytykujących polityków, których nie lubimy” w tej wersji „uświadamiania społeczeństwa” nie istnieją. Jednym z nielicznych pozytywów całego cyrku, który obecnie się dzieje jest to, że być może więcej osób uświadomi sobie, jak fałszywe jest hasło, które głosą tzw. „niepokorne” media, spod znaku „My informujemy, oni kłamią”.

Złudzeniem jest bowiem przekonanie, że najskuteczniejsza manipulacja to taka, która jest oparta na kłamstwie. Najskuteczniejsza manipulacja to ta, która jest częściowo oparta na prawdzie. Przykład? Obecna sytuacja wobec Trybunału Konstytucyjnego. PiS mówi prawdę, twierdząc, że PO przepchnęła pod koniec swojej kadencji niekonstytucyjną ustawę o Trybunale. PiS mówi nieprawdę, twierdząc, że wybór trzech sędziów spośród pięciu wedle tej ustawy był niekonstytucyjny, ale o tym już oczywiście konsekwentnie milczą. A zaprzyjaźnione z nimi media, zamiast informować rzetelnie o sprawie, „demaskują manipulacje” PO czy mediów o przeciwnym wektorze. O ewidentnych kłamstwach i przekrętach swojej strony nie wspominając.

Cała sytuacja wobec TK jest bowiem jaskrawym przykładem tego, jak bardzo postpolityka (czyli polityka uprawiana nie na faktach i prawdzie, tylko na narracjach i wersjach wydarzeń) przeważa nad polityką. Wbrew temu, co w swoim „expose” stwierdził bowiem Kaczyński, PiS wcale nie przywraca nam polityki opartej na prawdzie i faktach, ale coraz mocniej na odpowiednio spreparowanych opowieściach. Cechą, która różni opowieść od analizy faktów jest bowiem to, że zamiast twardej zgodności z rzeczywistością mamy zasadę „willing suspension of disbelief” – czyli zgadzamy się na niespójności dotąd, aż opowieść nam się podoba. Takie cechy ma np. opowieść PiSu o Trybunale Konstytucyjnym. Chodzi o to, żeby się podobała – nie o to, żeby była spójna logicznie. A że nie jest, to akurat można łatwo pokazać. Przypomnę rozwój wydarzeń:

  1. Platforma przepchnęła ustawę o TK, która zakładała, że może za swojej kadencji powołać zarówno sędziów na miejsce tych, których kadencja upływa w kadencji odchodzącego Sejmu, jak i na miejsce tych, których kadencja miała upłynąć już w kadencji nowego Sejmu. Nowa ustawa o TK doprecyzowywała także tryb wyboru, zmieniając dwuznaczny i mylący spójnik „lub” (prawo do wskazywania kandydatów ma grupa posłów lub prezydium Sejmu) na jednoznaczny w tym kontekście spójnik „oraz” (prawo do wskazywania kandydatów ma grupa posłów oraz prezydium Sejmu) – to ważne, zaraz zobaczymy, dlaczego.
  2. PiS zaskarżył ustawę o TK do TK, który wyznaczył termin rozprawy na koniec listopada. Dodatkowo prezydent Duda odmówił zaprzysiężenia nowych sędziów.
  3. Po wyborach PiS postanowił przyjąć nowelizację ustawy o TK, która miała im umożliwić anulowanie wyboru sędziów przez PO. Nowelizacja została uchwalona w trybie ekspresowym i miała wejść w życie 5 grudnia. Równocześnie wycofał skargę na ustawę PO, którą to skargę ponownie wniosła ze względów taktycznych… sama PO.
  4. TK wyznaczył termin rozprawy w kwestii ustawy PO na 3 grudnia. To oznaczało, że legalność wyboru sędziów miała zostać wtedy rozstrzygnięta. PiS, postawiony wobec ewentualności orzeczenia przez TK legalności wyboru trzech sędziów powołanych przez TK, postanowił chwycić się innej ścieżki. Zamówił „życzliwe” ekspertyzy, z których wynikało, że Sejm poprzedniej kadencji niepoprawnie wybrał sędziów TK, bo… spójnik „oraz” w nowej wersji oznacza, że sędziów muszą zgłaszać wspólnie prezydium Sejmu oraz grupa posłów. Następnie, w równie ekspresowym tempie, wybrano nowych sędziów TK, załatwiono zaprzysiężenie nocne u prezydenta 2 grudnia tak, aby 3 grudnia postawić TK przed faktem dokonanym.

Dlaczego ta cała historyjka nie trzyma się kupy? Po pierwsze, Trybunał rozprawił się przy okazji rozpatrywania sprawy 3 grudnia również z argumentem z „oraz”. Dla kogokolwiek obeznanego z logiką formalną sprawa powinna być prosta – „prawo posiada X oraz Y” oznacza „prawo posiada X oraz prawo posiada Y”, czyli „X może oraz Y może”. Tak zresztą uzasadniła to sędzia, przytaczając inny przykład: art. 118 Konstytucji mówi, że „Inicjatywa ustawodawcza przysługuje posłom, Senatowi, Prezydentowi Rzeczypospolitej i Radzie Ministrów”, ale nikt rozsądny nie interpretuje tego jako wymogu składania ustaw łącznie przez wszystkie wymienione podmioty. Zatem, skoro ten argument nie ma racji bytu (a skądinąd nie powinien tego rozstrzygać Sejm, który nie ma władzy sądowniczej), to uchylenie uchwał Sejmu poprzedniej kadencji również było nieważne – ergo, Sejm nie mógł powołać nowych 5 sędziów. Nie mógł nawet w tym momencie powołać nawet 2, bo przy założeniu domniemania konstytucyjności ich wybór był jeszcze ważny (stał się nieważny dopiero po ogłoszeniu wyniku TK z 3 grudnia). Nota bene, znamienny jest fakt, że prawnik, który na łamach Rzeczypospolitej jeszcze kilka dni temu powtarzał argument z „oraz”, został nowym szefem Biura Analiz Sejmowych. Znów – przestaje się liczyć wojna na argumenty, liczy się przerzucanie historyjkami.

Załóżmy natomiast przez chwilę, że PiS ma rację. Załóżmy, że jakimś cudem wierzymy w ich argument z „oraz”. Wisienką na torcie jest to, że kandydatów PiS na nowych sędziów Trybunału zgłosiła za każdym razem… grupa posłów. Sama. PiS przegłosował zatem swoich kandydatów dokładnie w tym samym trybie, którego rzekoma nieważność miała stanowić o nieskuteczności wyboru sędziów przez PO. Trudno o lepszy dowód tego, że prawo w tej sytuacji jest dla PiSu kompletnie nieistotne i chodzi tylko o odpowiedni prawny sztafaż do historyjki (tak samo, jak twórcy powieści SF nie muszą znać się na fizyce – muszą tylko spowodować, żeby zaproponowane prawa brzmiały odpowiednio wiarygodnie). Jeśli potrzeba drugiego dowodu – PiS w Monitorze Polskim publikując uchwały o powołaniu sędziów powołuje się na własną nowelizację ustawy o TK, która miała wejść w życie… za 3 dni.

Wszystko to jednak nie ma znaczenia, bo tak naprawdę te wszystkie przepychanki prawne mają tylko stworzyć pozory legalności. Pozory, które są przykrywane rzeczywistą argumentacją – że chodzi o rozwalenie TK, który ma rzekomo blokować sztandarowe ustawy PiSu, że trzeba wyczyścić „stary układ” itp. Tyle tylko, że taki opis już nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek realizmem – to jest czysta próba sił, wojna jednego stronnictwa z drugim. To nie jest świat opisu rzeczywistości za pomocą faktów i własnych postulatów za pomocą argumentów, tylko świat opisu strategii wojennej i oszukiwania wyborców tak, aby kupili „nasze opowiadanie”.

Oczywiście, żeby nie było lekko, z drugiej strony też mamy nieuczciwe chwyty. Także zazwyczaj oparte o selekcji informacji. Mamy zatem informację, że Macierewicz włamał się w nocy do „centrum NATO” – brakuje jednak informacji, że ani centrum NATO nie ma akredytacji, a obecny jego szef, skądinąd wojskowy – pułkownik – od tygodnia odmawia wykonania rozkazów, zasłaniając się brakiem zgody ze strony… rządu Słowacji. Jakkolwiek można oceniać działania Macierewicza, to jednak zjawisko w postaci wojskowego odmawiającego wykonania poleceń i zasłaniającego się decyzją obcego rządu jest cokolwiek niepokojące – ale tej wieloznaczności już w mediach krytykujących Macierewicza nie zobaczycie. Podobnie, jak przy okazji analizy sytuacji o Trybunale nie znajdziecie przypomnienia tego, że w wersji ustawy przygotowanej przez samych sędziów TK znalazł się zapis mający uniemożliwić powoływanie na sędziów TK czynnych polityków – i ten akurat zapis został zgodnie uwalony przez przedstawicieli wszystkich obecnych na głosowaniu opcji politycznych.

Manipulują zatem obie strony. Różnica jest jednak taka, że jedna ze stron twierdzi, że ona nie manipuluje, tylko ujawnia manipulacje innych. Nie dajmy się na to nabrać. Mamy do czynienia z wojną informacyjną mającą nas zniechęcić do rozumienia sytuacji i do kupowania zamiast tego uproszczonych historyjek wyjaśniających sytuację. Tyle tylko, że te historyjki ktoś konkretny pisze. Podziękujmy zatem bajkopisarzom i piszmy tę historię sami – tylko wtedy nie wpadniemy znów w wojenkę „moherów” z „lemingami”.

Marsz Niepodległości

Nie pisałbym tej notki, gdyby nie pewien smutny fakt – otóż spośród moich znajomych, w szczególności ludzi, których lubię, szanuję i uważam za przyzwoitych ludzi, spora grupka wybiera się na rzeczony Marsz. Ponieważ histeryzowanie w tej kwestii jest przeciwskuteczne (a przede wszystkim – dostatecznie dużo jest już go w internecie), to uznałem za swój obowiązek napisanie na spokojnie notki, w której będę starał się wyjaśnić, dlaczego chodzenie na ów Marsz to moim zdaniem coś Wysoce Niefajnego.

Zacznijmy jednak od podstaw – nie uważam, że każdy uczestnik Marszu to faszysta czy nawet potencjalny faszysta. Co więcej, uważam, że tak duża frekwencja Marszu jest konsekwencją bardzo nieroztropnego działania wielu opiniotwórczych, światopoglądowo lewicowych publicystów, którzy albo (w wersji ostrzejszej) stawiają znak równości między patriotyzmem a faszyzmem, albo (w wersji łagodniejszej) różnicują patriotyzm na ten dobry patriotyzm obywatelski i ten zły patriotyzm wspólnotowy. Innymi słowy, walczą z patriotyzmem rozumianym jako kolektywizm w jakimkolwiek sensie. Do tego walczą w sposób intelektualnie nieuczciwy, oferując wybór między skrajnościami – albo opowiadasz się po stronie patriotyzmu obywatelskiego (empatycznego, oddolnego, indywidualistycznego, polegającego na dobrowolnej i bazującej na indywidualnej decyzji pracy na rzecz wspólnoty), albo, jeśli wykazujesz jakiekolwiek sympatie w kierunku patriotyzmu wspólnotowego (esencjalistycznego, historycznego, bazującego głównie na odziedziczonej bądź uzyskanej przynależności do pewnej wspólnoty) – od razu lądujesz w worku z Robertem Winnickim i Marianem Kowalskim.

Miejmy więc jasność – samo przywiązanie do idei patriotyzmu nie czyni z nikogo faszysty. Co najwyżej konserwatystę. Ja sam mam preferencje polityczne raczej centrowe, więc bliska mi jest bardziej synkretyczna odmiana patriotyzmu, łącząca element wspólnotowy z obywatelskim – ale nikomu nie zamierzam robić z tego powodu wyrzutów ani odmawiać moralności. Uważam, że skoro istnieje w Polsce taka uroczystość, jak Święto Niepodległości, to jak najbardziej uprawnione jest w ten dzień manifestowanie swojego patriotyzmu – jakkolwiek ten patriotyzm się rozumie. Jest jednak jedno ale…

Z samego faktu, że ktoś nie ma racji, przypisując nam pewne postawy, jeszcze nijak nie wynika, ze to co robimy, jest OK. Jeśli po pijaku zdewastujemy park, a potem nielubiący nas sąsiad doniesie na nas na policję za to, że rzekomo pobiliśmy jego psa, to przez sam fakt, ze wcale niczyjego psa nie pobiliśmy jeszcze nie wynika, że dewastacja parku była czymś w porządku. Trochę podobnie jest z Marszem Niepodległości. Przynajmniej u części moich znajomych istotnym czynnikiem skłaniającym ich do uczestnictwa w Marszu była postawa przekory – wmawiano im, że w Marszu idą sami zwyrodnialcy, poszli, przekonali się, że tak nie jest, więc teraz idą trochę na zasadzie protestu.

Faktem jest jednak, że Marsz jest rokrocznie organizowany przez organizacje skrajne, jawnie nawiązujące w swoich poglądach do tradycji faszystowskich. Są to organizacje, które w swoim profilu działalności uznają przemoc jako sposób na rozwiązywanie problemów wewnętrznych, a ich patriotyzm ze wspólnotowego przeradza się w ksenofobiczny – czyli taki, który uznaje, że wspólnego dobra najlepiej jest bronić z góry eliminując fizycznie nawet nie tyle wszystkich tych, którzy mu zagrażają, tylko tych, którzy do arbitralnie wyznaczonej wspólnoty narodowej (tu zazwyczaj definiowanej jako „biały Polak – katolik” nie należą). Tegoroczny Marsz odbywa się pod hasłem „Polska dla Polaków, Polacy dla Polski”. Trudno o bardziej jawnie ksenofobiczne hasło – wystarczy zresztą poczytać sobie wpisy organizatorów Marszu na oficjalnym profilu Facebookowym, żeby zobaczyć, jakiego rodzaju wizję Polski prezentują.

Słyszałem pod kątem tego argumentu zarzut, że jest to uogólnianie z postaw marginalnych. Chcę zaznaczyć, że ani jedno, ani drugie – ani nie jest to uogólnianie, ani z postaw marginalnych. Postawy marginalne to bowiem te, które są z definicji na marginesie – czyli poza głównym nurtem danego wydarzenia. Tutaj jednak są to poglądy głoszone przez samych organizatorów. Jeśli ktoś tu stanowi margines (być może nawet całkiem szeroki), to właśnie ci, którzy na Marsz przyszli, a owych haseł organizatorów nie podzielają.

Co do uogólnienia – bynajmniej nie twierdzę, że poglądy organizatorów Marszu to poglądy wszystkich jego uczestników. Tyle tylko, że biorąc udział w jakimś wydarzeniu masowym o charakterze demonstracji (a takim jest Marsz), bierzemy na siebie pewną odpowiedzialność. Dla wielu uczestników Marszu jego podstawową zaletą jest poczucie wspólnoty, jakie się odczuwa – tyle tylko, że to poczucie wspólnoty jest obosiecznym ostrzem. Nie jest to bowiem wspólnota samoistnie organizująca się – posiada swojego reprezentanta, a nim są liderzy ONRu. Każda osoba uczestnicząca w Marszu dostarcza publicznej legitymizacji poglądom organizatorów, jest (słabszym lub mocniejszym) wyrazem poparcia dla ich postulatów.

No właśnie – słabszym i mocniejszym. Tutaj docieramy do kluczowej kwestii pt. „ale przecież ja nie zamierzam bić żadnych imigrantów, nie mam z tym nic wspólnego”. Tyle tylko, że historia pokazuje, że socjologia działania rasistowskich czy ogólnie ksenofobicznych aparatów przemocy nie bazuje na „bijącej większości” – to nigdy nie jest tak, że 60% społeczeństwa wykazuje aktywną chęć do bicia kogoś. Mechanizm bazuje raczej na mniej lub bardziej pasywnie sprzyjającej większości. Ostatnio modna była na Facebooku grupa, na której zestawiano publiczne wypowiedzi ludzi ws. imigrantów z ich zdjęciami profilowanymi. Zestawienie eleganckiej studentki SGH z wypowiedzią „do gazu bydlaków” czy mężczyzny z dwójką dzieci z tekstem „ja bym ich powystrzelał” bywa otrzeźwiające. Pamiętajcie, że wśród waszych fajnych towarzyszy z Marszu Niepodległości może być owa studentka czy ten miły pan z dwójką dzieci. Tego typu imprezy, przeprowadzane pod takimi hasłami powodują bowiem stopniową migrację nastrojów społecznych – od zdrowych proporcji w rodzaju „2% ekstremistów, 5% popiera, 40% biernie obserwuje, 30% biernie potępia, 20% czynnie potępia, 3% zwalcza” w stronę proporcji „5% ekstremistów, 15% popiera, 50% biernie obserwuje, 20% biernie potępia, 8% czynnie potępia, 2% zwalcza”. I takie proporcje zupełnie wystarczą do wytworzenia drugich hitlerowskich Niemiec – naprawdę. Wcale nie musicie być w grupce ekstremistów tłukących imigrantów czy nawet w grupce tych, którzy na Facebooku wyrażają satysfakcję z ostatniego pobicia syryjskiego lekarza w Poznaniu. Wystarczy, że przewędrujecie do grupy biernych obserwatorów (a może zaczniecie się zastanawiać, czy czasem jednak coś z tym nie jest na rzeczy i nie warto trochę bardziej „twardo” walczyć „o własne interesy”?). Wystarczy, że dzięki tym „fajnym wrażeniom” pozostawianym przez Marsz jakaś grupka ludzi przewędruje bliżej panów ONRowców. Których oczywiście nie lubimy, o nie. Co złego, to nie my.

Ku refleksji.

Jak pisać bombowe newsy

Za pisanie tego posta brałem się z pewną taką dozą nieśmiałości – wszak dziennikarzem nie jestem, nie byłem i prawdopodobnie nie będę. Z dziennikarstwem jednak miałem całkiem sporą styczność – Instytut Filozofii mieści się w budynku razem z Wydziałem Dziennikarstwa i Nauk Politycznych, więc niejednokrotnie zdarzało mi się przechodzić obok sali, w której akurat odbywał się wykład dla przyszłych dziennikarzy. Poza tym „teoria wszystkiego” w tytule bloga zobowiązuje.

Cała Polska (no dobra, przynajmniej jej bardziej upolityczniona część) żyje od dwóch dni tekstem Cezarego Gmyza na temat domniemanych resztek trotylu i nitrogliceryny na wraku Tupolewa. Tekst wzbudził liczne reakcje w świecie polityki, wygenerował już jedno sprostowanie, jedno częściowe wycofanie sprostowania, niedoszłą konferencję prasową autora i burzę na Twitterze. Mało kto jednak zadał sobie bardzo proste pytanie – w jaki sposób właściwie Gmyz mógłby napisać tego newsa, żeby nie narażać się na zarzuty o dziennikarską wpadkę?

Przyjmijmy, że faktycznie Gmyz dostał cynk z prokuratury, że jej przedstawiciele byli w Smoleńsku i coś tam wykryli. Rozumiem, że kluczowym terminem jest tutaj „spektrometria ruchliwości jonów”. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy dziennikarzem, który właśnie otrzymał tego rodzaju materiał i zetknął się ze ścianą niezrozumiałych dla siebie pojęć. Co robić, jak żyć?

W dawnych czasach sprawa była trudna – trzeba było mieć solidne wykształcenie ogólne, żeby w ogóle zorientować się, jaką konkretnie dziedzinę wiedzy angażują te pojęcia, następnie mieć na podorędziu telefony do specjalistów, z którymi trzeba było się umówić, ewentualnie telefonicznie wyjaśnić całą sprawę. Jeśli okazywało się, że specjalistą jest kolega/koleżanka z zakładu, to trzeba było pocztą pantoflową przekazać sprawę i czekać na kontakt. Bardzo mało wydajna i skomplikowana ścieżka.

Na szczęście te czasy mamy już bezpowrotnie ze sobą. Odpalamy Google’a i wpisujemy „spektrometria ruchliwości jonów”. Już pierwszy link kieruje nas do niezawodnej Wikipedii – autor znający język angielski będzie mógł zamiast tego skorzystać z dużo lepszej wersji angielskiej. Obecna w tekście „Kategoria:Spektroskopia” sugeruje nam, jakich specjalistów mamy szukać. Nawet jednak przejrzenie dalszych wpisów pod „spektrometria ruchliwości jonów” daje nam…

…dostateczną wiedzę, żeby napisać na ten temat artykuł! Tak, jeśli jesteśmy redaktorami tabloidu, dla których szybka sensacja jest wartością nadrzędną lub blogerami, którym nieszczególnie zależy na wiarygodności. Jeśli jednak jesteśmy redaktorami ogólnopolskiego dziennika, to w tym momencie jest czas na włączenie modułu „pokora” i przyznanie, że Wyższa Szkoła im. Google Searcha nie czyni nas automatycznie ekspertami z chemii, fizyki, astronomii, matematyki, logiki, informatyki, biologii i czego tam jeszcze byśmy sobie zażyczyli. Google daje nam natomiast coś dużo cenniejszego – ogromną ilość namiarów na kompetentnych specjalistów oraz instytucje zrzeszające tychże.

Uzbrojeni w te namiary, możemy wreszcie przystąpić do ofensywy. Dzwonimy do tychże instytucji, dorywamy najlepiej dwoje ekspertów (nazwijmy ich na potrzeby tego rozważania panem Józiem i panią Gienią) i przystępujemy do zadawania pytań. Jakich pytań?

W tym miejscu muszę przyznać, że moja styczność z chemią była nieco uboższa, niż z dziennikarstwem. Wprawdzie Wydział Chemii znajduje się niedaleko mojego macierzystego wydziału, ale, o ile mnie pamięć nie myli, nigdy w jego progi nie zawitałem. W szczególności zatem nie mam pojęcia, jak działa spektrometr. Google Search po obrazkach sugeruje urządzenie przypominające skanery ze Star Treka, czyli takie, co nim się przejeżdza po otoczeniu, ono robi „bzzz”, a jak coś znajdzie, to robi „biip!”. Chwila krytycznego namysłu sugeruje natomiast, że Star Trek to jednak science fiction, więc może by dopytać, jak działa taki spektrometr w szczegółach?

Dalsze pytania są już bardziej problematyczne. Prawdopodobnie nasze źródła chcemy bardzo mocno chronić i absolutnie nie chcemy dać do zrozumienia, że właśnie piszemy o prezydenckim Tupolewie. To świetnie! Dzięki temu pieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu. Nieujawnianie, po co nam informacje daje nam bowiem okazję do uniknięcia błędu potwierdzania. Innymi słowy – jeśli pan Józio uważa, że tych wszystkich zdrajców od Tuska należałoby wywiesić na najbliższej gałęzi, a pani Gienia jest zdania, że tych wariatów od Macierewicza trzeba zaszyć w kaftan i zamknąć w pokoju bez klamek, to ujawnienie im, o czym piszemy, mogłoby (oprócz zdekonspirowania źródeł) wpłynąć istotnie na ich odpowiedzi. Zamiast tego zadajemy pytania ogólniejsze – jakie substancje można wykrywać za pomocą takich urządzeń, jaki jest dalszy tok postępowania, jaka jest niezawodność, o czym pozytywny wynik może świadczyć etc.

Może się nam wydawać, że taki zestaw pytań naprowadzi naszego rozmówcę na temat, ale to tylko iluzja wynikająca z ograniczeń naszej teorii umysłu. Pamiętajmy, że taki specjalista spektroskopią zajmuje się na co dzień, z badaniami spektrometrem pewnie ma do czynienia często i najprawdopodobniej nie są to jednak badania wraku prezydenckiego Tupolewa. Może sobie np. pomyśleć, że piszemy artykuł o wykrywaniu materiałów wybuchowych czy też narkotyków na lotniskach? W ostateczności dziennikarz bardzo mocno chcący chronić źródło mógłby się pewnie posunąć do małej dezinformacji, sugerując, że właśnie o czymś takim pisze artykuł, ale przyznam, że nie wiem, na ile to jest do pogodzenia z etyką dziennikarską (niestety, kontakt z drzwiami od sal wykładowych Wydziału Dziennikarstwa nie dostarczył mi tej akurat wiedzy).

Mając informacje od pani Gieni i pana Józia możemy przystąpić wreszcie do pisania artykułu. Najpierw relacjonujemy doniesienia źródeł, potem wstawiamy opinie ekspertów, kontrastując je ewentualnie tam, gdzie uzyskane informacje są rozbieżne. Dzięki temu mamy pewność, że czytelnik usłyszy z fachowego źródła, o co w temacie chodzi i nie będzie zmuszony do domyślania się ewentualnie produktowania własnych teorii. W końcu, gdybyśmy chcieli zmuszać czytelnika do takich czynności, to w zasadzie po co komu dziennikarze?