Kontekst

Dziś nie będzie oburzu. Dziś będzie refleksyjnie. A to znaczy – długo. Czyli, drogi czytelniku, przyszykuj sobie kawę, herbatę, piwo, whisky czy co tam chcesz, ale niech nie będzie, że nie ostrzegałem.

Przyczyn do refleksji miałem kilka. Po pierwsze, dyskusja wokół Marszu Niepodległości, która mi uświadomiła, że nieco przespałem pewną istotną zmianę społecznych nastrojów. Po drugie, wyniki wyborów (nie tylko u nas, także w praktycznie całej Europie). Po trzecie, niedawny zamach w Paryżu, a wcześniej cała terrorystyczna ofensywa Państwa Islamskiego. Po czwarte, debata na temat uchodźców. Wszystko to po dłuższych przemyśleniach złożyło się w pełen całościowy obrazek.

Obrazek będzie więc i trochę o Marszu, i trochę o uchodźcach, i trochę o wyborach, i trochę o terrorystach – a tak naprawdę nieco obok. Bo przemyślenia doprowadziły mnie do ciągu refleksji na temat współczesnej Europy. Być może mało odkrywczych, ale skoro już dokonałem w głowie tej syntezy, to może warto się nimi podzielić?

Zacznijmy od faktów. Europa jest wkurzona. W całej Europie narasta sprzeciw wobec dotychczasowych elit oraz wobec kosmopolitycznego projektu Unii Europejskiej jako takiej. Coraz więcej głosów w wyborach zyskują partie, które można szeroko nazwać „prawicowymi” (chociaż stosowanie etykietek „prawica” i „lewica” w dzisiejszych czasach jest chyba bez sensu – głównie służą one do tego, żeby w odpowiednio zwulgaryzowanej formie nawalać politycznych przeciwników „faszystą” czy „lewakiem”, co spowodowało, że te słowa – „prawica” i „lewica”, ale też „lewak” czy „faszysta”, straciły swoje właściwe znaczenie), a może lepiej „antyestablishmentowymi”. To, co łączy te partie, od polskiego PiSu, Korwina czy Kukiza, poprzez Marinę Le Pen, po brytyjski UKiP czy węgierskiego Orbana, to przekonanie o porażce projektu szerszej integracji europejskiej. Co ważne, nie chodzi tutaj o porażkę polityczną – jako twór polityczny Unia Europejska, wbrew głosom krytyków, ma się całkiem nieźle – ale o porażkę psychologiczno-społeczną. Szersza integracja europejska miała bowiem spełniać tę samą funkcję, którą dotychczas spełniały wspólnoty państwowo/narodowe – dostarczać nam grupy, z którą będziemy się identyfikować, a która w zamian za to będzie nas wspierać.

Widać, że dla coraz większej grupy ludzi Unia takiej funkcji zwyczajnie nie spełnia. To nie jest żadna ocena, potępiająca bądź ideologicznie nacechowana – tylko socjologiczny fakt, na który wskazują wspomniane wyniki wyborów oraz programy partii, które te wybory bądź wygrywają (jak w Polsce czy na Węgrzech), czy też zdobywają coraz większe poparcie (jak we Francji czy w Wielkej Brytanii). I niech nas nie zwiedzie nikła reprezentacja UKiP w brytyjskim parlamencie – to artefakt tamtejszego systemu JOWów. UKiP to obecnie trzecia siła w brytyjskiej polityce, nawet, jeśli oficjalnie ustępują tutaj Szkotom.

Dlaczego nie spełnia? Cóż, po części dlatego, że to psychologicznie trudne. Lewicę (rozumiana tutaj jako ta część elit politycznych, która ma tendencję do stosowania inżynierii społecznej, czyli tę „postępową”, w opozycji do części „konserwatywnej”) cechuje często nadmierna arogancja w przewidywaniu konsekwencji pewnych działań społecznych i pogarda do rozwiązań konserwatywnych, przejawiająca się w odrzuceniu w jakiejkolwiek mierze zasady „dobre, bo długo działa (jako tako)”. Na ten zasadzie projekt europejski był często przeciwstawiany państwom narodowym, które (wraz ze swoim pojęciem patriotyzmu) miały być zjawiskiem archaicznym, spajającym ludzi arbitralnie zdefiniowanym poczuciem wspólnoty państwowem bądź narodowej (używam tych terminów wymiennie, bo nie wierzę w pojęcie Narodu w oderwaniu od Państwa, zresztą wydaje mi się, że akurat nazizm dość skutecznie skompromitował ideę Narodu-jako-takiego, do czego jeszcze zresztą wrócę). Niestety, to często po prostu nie działa. Ludzie mają różne poziomy empatii i różną zdolność współodczuwania – to, znów, zwyczajny psychologiczny fakt. Co więcej, poza pewnymi skrajnościami, sam fakt posiadania takiego a nie innego poziomu empatii nie czyni nas lepszymi bądź gorszymi ludźmi – co najwyżej bardziej lub mniej podatnymi na te lub inne bodźce. Tymczasem państwa narodowe powstały głównie dlatego, że stanowią psychologicznie wiarygodną granicę wspólnoty, z którą znaczna część społeczeństwa jest w stanie skutecznie współodczuwać. To znaczy, że problemy ludzi spoza tej wspólnoty (lub ze wspólnoty szerzej zdefiniowanej, co w gruncie rzeczy wychodzi na to samo) nie będą wielu z nas po prostu interesować. Koniec, kropka. Taka ludzka psychologia. Jak kogoś interesują szczegóły, polecam świetną książkę skądinąd zdeklarowanego lewicowca Jonathana Haidta pt. „Prawy umysł. Dlaczego dobrych ludzi dzieli religia i polityka?”. Autor bardzo skutecznie opisuje tam, skąd się wzięło i do czego potrzebne jest nasze poczucie (narodowej, państwowej) Wspólnoty. Być może kiedyś się to zmieni – na razie fakty są, jakie są. Spora część ludzi w Europie nie czuje się Europejczykami.

Jeszcze gorszym pomysłem z tej perspektywy jest pomysł wyeliminowania poczucia Wspólnoty i zastąpienia jej wspólnotą (przez małe „w”). Gorszym, bo pomysł Wspólnoty Europejskiej przynajmniej miał za sobą zalążek potężnego, prawotwórczego bytu. Głównym zarzutem wobec zintegrowanej Europy nie jest zresztą jej brak siły, ale tej siły selektywne stosowanie. Wyeliminowanie poczucia Wspólnoty zabiera nawet i to. Jeśli pozostawiamy tylko mniejsze, arbitralnie wybrane wspólnoty, to tracimy poczucie bezpieczeństwa, jakie zapewnia nam przynależność do jednej Wspólnoty, której realizacją jest Państwo. Państwo, które w imię tej Wspólnoty działa, gwarantuje jej prawa i dba o jej interesy. Z tego, że wraz ze znajomymi wyjedziemy wspólnie na przysłowiowe ryby może się narodzić wspólnota – ale na pewno nie narodzi się poczucie bezpieczeństwa w jego globalnym, makroskopowym sensie.

Diagnoza jest zatem taka – dużej części z mieszkańców Europy Wspólnota (przez duże „W”) jest potrzebna, a Wspólnota Europejska tej potrzeby nie zaspokaja. I teraz warto się zastanowić – dlaczego jej nie zaspokaja? Skąd to poczucie zdrady elit, przeświadczenie, że elity o nas nie dbają, że załatwiają tylko własne interesy?

Jednym ze źródeł tej sytuacji jest na pewno zalew informacji. Przyczynia się on do tego stanu rzeczy w dwojakim sensie. Z jednej strony oczywiście dostarcza wygodnego narzędzia manipulacji, którymi rozmaite partie „antyestablishmentowe” mogą podsycać społeczne niezadowolenie. Z drugiej jednak strony ujawnia rzeczywiste dowody zdrady. Gdyby tych rzeczywistych dowodów zdrady nie było, nie byłoby problemu, przynajmniej nie na taką skalę. Dramatyzm sytuacji polega jednak na tym, że elity europejskie, zamiast w obliczu owych dowodów zdrady posypać głowę popiołem, spychają oponentów do narożnika.

Przykład? Pojęcie europejskiej solidarności. Nieprzypadkowo w polskim internecie furorę robi mem o niemieckiej solidarności w kontekście uchodźców i w kontekście gazociągu „Nord Stream”. Pokazuje on bowiem dwulicowość europejskich elit. Kiedy można koszty rozwiązania oddelegować na zwykłych obywateli (jak w przypadku przyjęcia uchodźców), wówczas politycy odwołują się do wzniosłych ideałów solidarności, kiedy jednak kosztem byłoby postawienie się własnym biznesowym elitom czy nawet podkopanie własnego ciepłego stołka po zakończeniu politycznej kariery (że przypomnę niesławny casus byłego niemieckiego kanclerza Gerharda Schroedera), nagle solidarność schodzi na dalszy plan i włącza się „realpolitik”. Co więcej, okazuje się też, że Wspólnota Europejska jest fikcją – przydatna jest znów wtedy, kiedy można za pomocą cudzych państw obsłużyć własne koszty, ale zupełnie pomijalna, kiedy trzeba uwzględnić owych cudzych państw interesy. Przy okazji kryzysu Greckiego temat tej hipokryzji europejskich elit po raz pierwszy przedostał się do mainstreamowych opinii – problem w tym, że Grecja to raczej wierzchołek góry lodowej niż pierwsza jaskółka.

Pokłosie ostatniego tragicznego zamachu w Paryżu pokazuje też, jak płynne są etyczne fundamenty etykietek, jakimi obrzuca się politycznych przeciwników. Rozwiązania, które raczej do tej pory były domeną „faszystów” (kontrolowanie kazań imamów, wydalanie co bardziej ekstremistycznie nastawionych kaznodziejów z Francji) nagle zaczynają pojawiać się w debacie publicznej w mainstreamie. Oczywiście nie jest niczym złym, że się pojawiają – zła jest hipokryzja, która każe pewne rozwiązania chować do szufladki z napisem „faszyści” do momentu, do którego pewne wydarzenia nie spowodują, że rozwiązania te staną się na tyle atrakcyjne społecznie, że chowanie ich do tej szufladki stanie się ze względów politycznych zbyt ryzykowne. Ta hipokryzja nie ma oczywiście nic wspólnego z etyczną polityką – a ujawniana powoduje coraz większą erozję zaufania do europejskich elit.

Kolejnym przykładem braku solidarności europejskich elit, również bardzo symptomatycznym, jest traktat TTIP. Negocjowany w wielkiej tajemnicy, pisany pod dyktando lobbystów, w gruncie rzeczy zabezpiecza interesy wielkich korporacji i kładzie solidne fundamenty pod „bezpieczne” (= pozbawione finansowego ryzyka) prowadzenie przez nich interesów na linii Ameryka Północna – Europa. Koszty oczywiście „solidarnie” poniesie europejski obywatel, którego pozbawi się podstawowych praw obywatelskich, jak np. prawo do ochrony danych osobowych (już teraz wyegzekwowanie tych praw od podmiotów amerykańskich, jak np. Facebook czy Google, jest bardzo trudne, a po prawnym usankcjonowaniu ich autonomii stanie się de facto niemożliwe). Tych samych praw obywatelskich, których tak gromko się broni w kontekście np. mniejszości etnicznych. Znów – dlatego, że koszty można przerzucić na obywateli, którzy są w gruncie rzeczy bezbronni, a nie na wielkie korporacje, które bynajmniej bezbronne nie są.

No i wreszcie – skąd taka fiksacja części prawicy na „tematach zastępczych”, takich jak prawa kobiet, prawa homoseksualistów, prawo do aborcji, prawa mniejszości religijnych czy ateistów? Trochę stąd, że obie strony sporu padają tutaj ofiarą perfidnej manipulacji. Zdradzę Ci, drogi czytelniku, wielką tajemnicę: nie ma czegoś takiego, jak lobby feministyczne, homolobby, lobby ateistyczne czy lobby „proczojsowe”. Tzn. oczywiście są grupy, którym zależy na przeforsowaniu takich, a nie innych rozwiązań, ale to nie te grupy same w sobie stanowią o sile tych tematów w przestrzeni publicznej. Tematy te są tak nośne, ponieważ stanowią doskonałą okazję dla elit do zamanifestowania solidarności tam, gdzie to niczego nie kosztuje (przynajmniej na Zachodzie – w Polsce, jako, że Kościół Katolicki jest instytucją nadal politycznie silną i przeciwstawienie się mu politycznie kosztuje, „lewica” spod znaku SLD unikała tego tematu jak ognia). Forsowanie tych tematów nie narusza bowiem niczyich interesów, co najwyżej można narazić się na niechęć „motłochu”, który przecież w żaden sposób nie jest groźny i można nim dowolnie manipulować. Przykład Strauss-Kahna doskonale pokazał, jakie nastawienie do lewicowych kwestii społecznych ma lewicowy przyszły kandydat na prezydenta: kobieta najlepiej sprawdza się w roli seksualnej niewolnicy. Czy dziwi nas jakkolwiek, że tak prezentujące się elity są kompletnie niewiarygodne?

Wraz ze wzrostem wśród „liberalnej lewicowości” rozumianej jako lewicowość głównie światopoglądowa obserwujemy zanik lewicowości gospodarczej. Znów, nie jest to przypadkowe – lewicowość gospodarcza to własnie to miejsce, gdzie w celu przeforsowania pewnych rozwiązań trzeba by narazić się grupom wpływów. Dlatego też mamy do czynienia z sytuacją kuriozalną – gospodarcze postulaty lewicowe, takie jak np. renacjonalizacja przemysłu, głoszą partie… skrajnie prawicowe. Przesłanki są wprawdziwe nieco inne (nie wynika to z przekonania o wyższości centralnego sterowania jako takiego, ale raczej z mgliście zdefiniowanego „kapitał ma narodowość”, czyli przeświadczenia o wyłącznie jednostronnym, neokolonialnym wypływie dóbr, który służy tylko właścicielom owego wielkiego kapitału), ale mechanizm podobny – potrzebujemy Wspólnoty, aby uratowała to, co Wspólne. Nasze.

Nieco bardziej skomplikowana jest kwestia państwa socjalnego. Może dziwić, że pędowi ku Wspólnocie towarzyszy jednocześnie odrzucenie państwa socjalnego i pomocy socjalnej. Wydaje się to postawą nieco schizofreniczną – jak możemy jednocześnie promować (skrajny) egoizm i (skrajny) kolektywizm? Tyle tylko, że jest to raczej postawa protestu – jeśli ludzie dziś protestują przeciw państwu socjalnemu, to raczej z przekonania, że nie mamy do czynienia z redystrybucją na rzecz Wspólnoty, a raczej na rzecz elit. Innymi słowy, że owa redystrybucja ma charakter złodziejski – zabiera się „nam” pod pretekstem wspierania Wspólnoty, a tak naprawdę wspiera się owe skorumpowane elity. Stąd taką nośność miały w naszej kampanii wyborczej symboliczne „ośmiorniczki” – świetnie wpisały się w ogólnoeuropejskie oburzenie z gatunku „co oni robią z naszymi podatkami?!”

Smutne jest niestety to, że wśród samych politycznych elit Europy opór wobec wymienionych zjawisk jest niewielki. W europejskim mainstreamie zabrakło głosów sprzeciwu wobec handlowania suwerennością gazową krajów Europy Wschodniej z Rosją, słynne „wyrażanie oburzenia” wobec Rosji, która zagarniała kolejne części Ukrainy przejdzie pewnie do historii na równi z „dziwną wojną” z początków II Wojny Światowej, dość jednolity był też głos poparcia dla Niemiec, które w imię własnych interesów postanowiły zgnębić grecką gospodarkę. Grecką gospodarkę, której ślepy konsumpcjonizm opłacało się podsycać, dopóki jeszcze nie była bankrutem – ale ta sama logika nakazuje bezwzględne egzekwowanie długów, kiedy już tym bankrutem się stała. Logika dilera narkotykowego na skalę ogólnoeuropejską – tak można by podsumować całą aferę z Grexitem. Również dlatego, że obie strony sporu dla opinii publicznej wydają się mocno antypatyczne – zarówno dealer, jak i sam narkoman.

Dlatego głos sprzeciwu skanalizowały siły antyestablishmentowe, niekoniecznie zawsze skrajne, ale, co jest ich wspólnym mianownikiem, wyrzucone poza mainstream. Ich głos na tle europejskich elit przynajmniej brzmiał wiarygodnie – świeżo, czasem brutalnie i wulgarnie, ale przynajmniej bez hipokryzji, którą zatęchły europejskie salony. W postrzeganiu sporej części obywateli Europy to właśnie te siły, które w Polsce reprezentują Korwin, Kukiz czy w nieco bardziej przytemperowanej formie PiS, a w Europie Marina le Pen czy Nigel Farage, wygrywają batalię na bardzo ważnej etycznie płaszczyźnie szczerość / zakłamanie.

Ta płaszczyzna etyczna stała się na tyle istotna, że przysłoniła wszystkie inne. Kompletnie nie zrozumiała tego np. PO, przegrawszy najpierw wybory prezydenckie, a potem parlamentarne właśnie przede wszystkim na tej płaszczyźnie. Tyle tylko, że przy całej doniosłości stanu, który zaprezentowałem do tej pory, zredukowanie sporu politycznego do tej płaszczyzny jest zwyczajnie niebezpieczne. Spora część politycznego antyestablishmentu jest bowiem szczera szczerością naturszczyka – jeszcze nie zdążyli zaznać korumpującego uroku władzy. Lud Europy, wkurzony na swoje elity, zaczyna jednak dochodzić do niebezpiecznego przekonania, że lepszy będzie ktokolwiek, byle nie „ci ludzie”. Niebezpiecznego, bo w historii rewolucje jeszcze nigdy nie doprowadziły do niczego dobrego. Niebezpiecznego, bo jeśli wyjrzymy poza zasłonę szczerości i popatrzymy na programy polityczne, to zobaczymy, że te programy są często etycznie nieciekawe.

Tyle tylko, że elity na razie nie chcą tego przyjąć do wiadomości. Nie chcą dokonać samooczyszczenia. A ryzyko jest takie, że jeśli nie dokonają samooczyszczenia, to ktoś tego oczyszczenia dokona za nich. Równocześnie przejmując władzę autorytarną. I nie miejmy złudzeń – przejęcie władzy przez specjalistów „od czyszczenia” nie spowoduje, że będzie lepiej – w żadnej dziedzinie poza propagandą. Świetnie przerabiają to obecnie Rosjanie, u których nierówności społeczne mają się dobrze jak chyba nigdy dotąd po rozpadzie ZSRR i u których oligarchów-oportunistów zastąpili oligarchowie-kagebiści stojący na szczycie mafijnego (w dosłownym tego słowa znaczeniu – stanowiącego połączenie struktur przestępczych i politycznych) układu. U których równocześnie Putin wytoczył ogromną machinę propagandową, mającą ich przekonać, jak to za ich niepowodzenia winni są geje i lesbijki, parszywe USA i ich pachołki oraz zepsuta Unia Europejska, która nie wiadomo dlaczego dobrej Rosji się czepia. Machinę propagandową, która dotarła również do Polski i wytworzyła kolejny kuriozalny zlepek – dla wielu polskich narodowców obecnie Unia Europejska jest większym wrogiem, niż Rosja, co biorąc pod uwagę nasze doświadczenia historyczne ostatnich 100 lat jest zjawiskiem zdecydowanie kuriozalnym. Pokazuje jednak sprawność manipulacji opartej na sterowaniu gniewem i wskazywaniem wroga zewnętrznego – w pewnym sensie przedkładanie Unii Europejskiej nad Rosję jako głównego źródła zła ma swój sens, wszak to nie Rosja ma bezpośredni wpływ na nasze prawodawstwo, obyczaje i kulturę na przestrzeni ostatnich 20 lat.

Demokracja konstytucyjna, wolności obywatelskie oraz wzajemna wymiana (kulturowa i gospodarcza) między wolnymi narodami to bowiem niewątpliwe wartości, które Europie udało się osiągnąć. To, że niektóre elity zrobiły sobie z tych wartości parawan i skompromitowały je swoją hipokryzją jeszcze nie znaczy, że nie są nic warte. Zresztą wielu z oburzonych świetnie o tym wie – polscy oburzeni, często studenci, są beneficjentami programu Erasmus, korzystają z otwartych granic w ramach Schengen, czerpią z bogactwa kulturowego całej Europy. Tyle tylko, że w obliczu gniewu i oburzenia łatwo zapomnieć o tym, co dobre. I uwierzyć w to, że eksperci od sprzątania i nowego porządku „tylko posprzątają”. Znaczy, wymienią skorumpowane elity, przywrócą poczucie Wspólnoty, a poza tym będzie wszystko po staremu.

Otóż nie – nie będzie. Bo polityków, co jest truizmem, ciągnie do władzy. A żeby władzę utrzymywać, trzeba robić jedną z dwóch rzeczy. Albo powodować, żeby ludziom żyło się lepiej, albo podsycać przekonanie, że jest Ważny Powód, Dla Którego Nie Żyje Się Im Lepiej – na przykład Wróg. Czytelnikowi pozostawiam rozstrzygnięcie, która z tych dwóch dróg jest łatwiejsza. Dlatego, jeśli przy obecnym poziomie skorumpowania elit i niskim statusie etycznym polityki jako takiej udostępnimy władzy mechanizmy autorytarne, które pozwolą jej np. kontrolować przepływ informacji i odetną nas od jej alternatywnych źródeł, to dostaniemy drugą putinowską Rosję – czyli kraj, gdzie nadal będą skorumpowane elity, które jeszcze bardziej bezczelnie będą wyzyskiwać swoich obywateli, a do tego mechanizm propagandowy będzie wskazywał Wroga. Bo żeby stracić władzę, która bazuje na polepszaniu ludziom życia, wystarczy społeczne niezadowolenie. Żeby stracić władzę, która bazuje na wskazywaniu ludziom Wroga, wystarczy to społeczne niezadowolenie podsycać i kanalizować. Dlatego nie dajmy się przekonać, że Europa zasługuje na rewolucję. Europa zasługuje na coś więcej, niż rewolucję – na przyzwoitość.

Marsz Niepodległości

Nie pisałbym tej notki, gdyby nie pewien smutny fakt – otóż spośród moich znajomych, w szczególności ludzi, których lubię, szanuję i uważam za przyzwoitych ludzi, spora grupka wybiera się na rzeczony Marsz. Ponieważ histeryzowanie w tej kwestii jest przeciwskuteczne (a przede wszystkim – dostatecznie dużo jest już go w internecie), to uznałem za swój obowiązek napisanie na spokojnie notki, w której będę starał się wyjaśnić, dlaczego chodzenie na ów Marsz to moim zdaniem coś Wysoce Niefajnego.

Zacznijmy jednak od podstaw – nie uważam, że każdy uczestnik Marszu to faszysta czy nawet potencjalny faszysta. Co więcej, uważam, że tak duża frekwencja Marszu jest konsekwencją bardzo nieroztropnego działania wielu opiniotwórczych, światopoglądowo lewicowych publicystów, którzy albo (w wersji ostrzejszej) stawiają znak równości między patriotyzmem a faszyzmem, albo (w wersji łagodniejszej) różnicują patriotyzm na ten dobry patriotyzm obywatelski i ten zły patriotyzm wspólnotowy. Innymi słowy, walczą z patriotyzmem rozumianym jako kolektywizm w jakimkolwiek sensie. Do tego walczą w sposób intelektualnie nieuczciwy, oferując wybór między skrajnościami – albo opowiadasz się po stronie patriotyzmu obywatelskiego (empatycznego, oddolnego, indywidualistycznego, polegającego na dobrowolnej i bazującej na indywidualnej decyzji pracy na rzecz wspólnoty), albo, jeśli wykazujesz jakiekolwiek sympatie w kierunku patriotyzmu wspólnotowego (esencjalistycznego, historycznego, bazującego głównie na odziedziczonej bądź uzyskanej przynależności do pewnej wspólnoty) – od razu lądujesz w worku z Robertem Winnickim i Marianem Kowalskim.

Miejmy więc jasność – samo przywiązanie do idei patriotyzmu nie czyni z nikogo faszysty. Co najwyżej konserwatystę. Ja sam mam preferencje polityczne raczej centrowe, więc bliska mi jest bardziej synkretyczna odmiana patriotyzmu, łącząca element wspólnotowy z obywatelskim – ale nikomu nie zamierzam robić z tego powodu wyrzutów ani odmawiać moralności. Uważam, że skoro istnieje w Polsce taka uroczystość, jak Święto Niepodległości, to jak najbardziej uprawnione jest w ten dzień manifestowanie swojego patriotyzmu – jakkolwiek ten patriotyzm się rozumie. Jest jednak jedno ale…

Z samego faktu, że ktoś nie ma racji, przypisując nam pewne postawy, jeszcze nijak nie wynika, ze to co robimy, jest OK. Jeśli po pijaku zdewastujemy park, a potem nielubiący nas sąsiad doniesie na nas na policję za to, że rzekomo pobiliśmy jego psa, to przez sam fakt, ze wcale niczyjego psa nie pobiliśmy jeszcze nie wynika, że dewastacja parku była czymś w porządku. Trochę podobnie jest z Marszem Niepodległości. Przynajmniej u części moich znajomych istotnym czynnikiem skłaniającym ich do uczestnictwa w Marszu była postawa przekory – wmawiano im, że w Marszu idą sami zwyrodnialcy, poszli, przekonali się, że tak nie jest, więc teraz idą trochę na zasadzie protestu.

Faktem jest jednak, że Marsz jest rokrocznie organizowany przez organizacje skrajne, jawnie nawiązujące w swoich poglądach do tradycji faszystowskich. Są to organizacje, które w swoim profilu działalności uznają przemoc jako sposób na rozwiązywanie problemów wewnętrznych, a ich patriotyzm ze wspólnotowego przeradza się w ksenofobiczny – czyli taki, który uznaje, że wspólnego dobra najlepiej jest bronić z góry eliminując fizycznie nawet nie tyle wszystkich tych, którzy mu zagrażają, tylko tych, którzy do arbitralnie wyznaczonej wspólnoty narodowej (tu zazwyczaj definiowanej jako „biały Polak – katolik” nie należą). Tegoroczny Marsz odbywa się pod hasłem „Polska dla Polaków, Polacy dla Polski”. Trudno o bardziej jawnie ksenofobiczne hasło – wystarczy zresztą poczytać sobie wpisy organizatorów Marszu na oficjalnym profilu Facebookowym, żeby zobaczyć, jakiego rodzaju wizję Polski prezentują.

Słyszałem pod kątem tego argumentu zarzut, że jest to uogólnianie z postaw marginalnych. Chcę zaznaczyć, że ani jedno, ani drugie – ani nie jest to uogólnianie, ani z postaw marginalnych. Postawy marginalne to bowiem te, które są z definicji na marginesie – czyli poza głównym nurtem danego wydarzenia. Tutaj jednak są to poglądy głoszone przez samych organizatorów. Jeśli ktoś tu stanowi margines (być może nawet całkiem szeroki), to właśnie ci, którzy na Marsz przyszli, a owych haseł organizatorów nie podzielają.

Co do uogólnienia – bynajmniej nie twierdzę, że poglądy organizatorów Marszu to poglądy wszystkich jego uczestników. Tyle tylko, że biorąc udział w jakimś wydarzeniu masowym o charakterze demonstracji (a takim jest Marsz), bierzemy na siebie pewną odpowiedzialność. Dla wielu uczestników Marszu jego podstawową zaletą jest poczucie wspólnoty, jakie się odczuwa – tyle tylko, że to poczucie wspólnoty jest obosiecznym ostrzem. Nie jest to bowiem wspólnota samoistnie organizująca się – posiada swojego reprezentanta, a nim są liderzy ONRu. Każda osoba uczestnicząca w Marszu dostarcza publicznej legitymizacji poglądom organizatorów, jest (słabszym lub mocniejszym) wyrazem poparcia dla ich postulatów.

No właśnie – słabszym i mocniejszym. Tutaj docieramy do kluczowej kwestii pt. „ale przecież ja nie zamierzam bić żadnych imigrantów, nie mam z tym nic wspólnego”. Tyle tylko, że historia pokazuje, że socjologia działania rasistowskich czy ogólnie ksenofobicznych aparatów przemocy nie bazuje na „bijącej większości” – to nigdy nie jest tak, że 60% społeczeństwa wykazuje aktywną chęć do bicia kogoś. Mechanizm bazuje raczej na mniej lub bardziej pasywnie sprzyjającej większości. Ostatnio modna była na Facebooku grupa, na której zestawiano publiczne wypowiedzi ludzi ws. imigrantów z ich zdjęciami profilowanymi. Zestawienie eleganckiej studentki SGH z wypowiedzią „do gazu bydlaków” czy mężczyzny z dwójką dzieci z tekstem „ja bym ich powystrzelał” bywa otrzeźwiające. Pamiętajcie, że wśród waszych fajnych towarzyszy z Marszu Niepodległości może być owa studentka czy ten miły pan z dwójką dzieci. Tego typu imprezy, przeprowadzane pod takimi hasłami powodują bowiem stopniową migrację nastrojów społecznych – od zdrowych proporcji w rodzaju „2% ekstremistów, 5% popiera, 40% biernie obserwuje, 30% biernie potępia, 20% czynnie potępia, 3% zwalcza” w stronę proporcji „5% ekstremistów, 15% popiera, 50% biernie obserwuje, 20% biernie potępia, 8% czynnie potępia, 2% zwalcza”. I takie proporcje zupełnie wystarczą do wytworzenia drugich hitlerowskich Niemiec – naprawdę. Wcale nie musicie być w grupce ekstremistów tłukących imigrantów czy nawet w grupce tych, którzy na Facebooku wyrażają satysfakcję z ostatniego pobicia syryjskiego lekarza w Poznaniu. Wystarczy, że przewędrujecie do grupy biernych obserwatorów (a może zaczniecie się zastanawiać, czy czasem jednak coś z tym nie jest na rzeczy i nie warto trochę bardziej „twardo” walczyć „o własne interesy”?). Wystarczy, że dzięki tym „fajnym wrażeniom” pozostawianym przez Marsz jakaś grupka ludzi przewędruje bliżej panów ONRowców. Których oczywiście nie lubimy, o nie. Co złego, to nie my.

Ku refleksji.