Instytucje, głupcze!

Do napisania tej notki zainspirował mnie pewien dwuminutowy filmik. Konkretnie ten filmik. Filmik bardzo ładnie pokazujący, jaki jest sens przejęcia przez PiS władzy w Trybunale Konstytucyjnym. Otóż nie chodzi o żadne uzdrowienie, o żadną sanację (zresztą niedawno w bliskim mi republikańskim tonie pisał o tym Bartłomiej Radziejewski). Chodzi o brutalne zwycięstwo w rozgrywce. O ogranie już nawet nie przeciwnika, tylko wroga. Pani Prezes TK nawet nie próbuje udawać, że posiada jakiekolwiek merytoryczne uzasadnienie swoich decyzji. Uzasadnieniem jest siła władzy, która ją wprowadziła na stołek. I która za każdym razem powie „no i co mi zrobicie?”, ilekroć ktokolwiek będzie próbował podważać jej decyzje.

Daleki jestem od trąbienia o wielkim upadku obyczajów i o zniszczeniu autorytetu wspaniałych instytucji, jakie ukształtowała III RP. Aby zrozumieć postępowanie Kaczyńskiego i spółki, ale także zrozumieć, dlaczego to postępowanie jest tak destrukcyjne, należy zacząć od diagnozy sytuacji. A diagnoza musi być krytyczna. Sprawne demokratyczne państwo zasadza się na sprawnych instytucjach. A sprawne instytucje to takie, która mają odpowiednie podwaliny społeczne. Innymi słowy – takie, które mają rzeczywiste umocowanie w tej umowie społecznej, którą zwiemy państwem.

Wszyscy zapewne pamiętają słynny tekst z „taśm prawdy” PO o państwie, które istnieje tylko teoretycznie. PiS oczywiście rzucił się na ten tekst jak na opozycję przystało – jednak wypadałoby się zastanowić, dlaczego taki tekst został wygłoszony, dlaczego osoba bądź co bądź związana z kręgami władzy wypowiada tego typu sądy. Odpowiedź jest prosta – bo w Polsce w dużym stopniu rzeczywista budowa instytucji nie nastąpiła.

W jaki sposób bowiem powstają rzeczywiste instytucje? Przede wszystkim musi istnieć powszechna zgoda co do ich budowy, następnie musi zostać zapewnione ich trwanie i stała ewolucja. Na każdym z tych etapów trzeba pilnować, aby określona instytucja nie stała się martwa, aby ciągle posiadała umocowanie w umowie społecznej.

W Polsce instytucje często budowaliśmy w sposób z grubsza fasadowy. Nie jest zupełnie błędne przekonanie obecne po części prawej strony politycznej związanej z PiSem, że mamy w Polsce sporo „instytucji kultu cargo”. Dla niezaznajomionych z terminem – kult cargo oznacza zjawisko występujące na wyspach Pacyfiku po II Wojnie Światowej, gdzie tubylcy, widząc działające lotniska i pasy startowe, zaczęli budować z drewna ich repliki, licząc na to, że dzięki temu otrzymają działające lotnisko. Podobnie budowano instytucje w Polsce – inteligencka część „nowych elit”, głównie z okolic środowiska Unii Wolności, postanowiła przeszczepić na polski grunt najlepsze zwyczaje znane z zachodnich demokracji. Tyle tylko, że przy okazji zignorowali to, co te instytucje na zachodzie ugruntowuje – czyli masowe poparcie społeczeństwa, dla których owe instytucje to świętość. Sędzia amerykańskiego Sądu Najwyższego, zachowujący się tak, jak zachowuje się p. Przyłębska, zostałby zmuszony do natychmiastowej dymisji – głównie dlatego, że Amerykanie swoje instytucje szanują (chociaż i tam widać postępującą erozję instytucjonalizmu).

W efekcie dostaliśmy instytucje, które może i z pozoru działają tak, jak ich szlachetne odpowiedniki, ale które pozbawione są całej instytucjonalnej otoczki, która ich odpowiedniki czyni skutecznymi. Instytucje te bowiem stały się wyłącznie elementem pewnej gry elit i tylko wśród uczestników tej gry były respektowane. Reszcie narodu wmówiono, że tak jest lepiej i że respektowanie reguł tej gry jest „dla ich dobra”. Gdy TK podejmował dla większości niezrozumiałą (nie oceniam tu w ogóle, czy słuszną) decyzję ws. legalizacji konfiskaty środków dla OFE, nikt nie uznał za stosowne wyjaśniać „motłochowi”, co do za decyzja, dlaczego została podjęta i skąd w ogóle się bierze. Uzasadnienie zostało sporządzone w formacie „dla elit”, skonsumowane przez elity i przez te elity przyjęte lub kontestowane.

Nie powinno zatem dziwić nikogo, że w pewnym momencie przyszedł ktoś, kto postanowił wywrócić stolik. Kaczyński założył, że skoro instytucje w dużym stopniu są fasadowe, to znaczy, że zniszczenie fasady nikogo nie zaboli – poza elitami, które są może i wpływowe, ale na tyle nieliczne (i obecnie w odwrocie), że na ich gniew można sobie pozwolić. Obsadzając takie instytucje jak TK osobami takimi, jak Przyłębska czy Muszyński daje jasny sygnał – to już nie jest nawet fasada instytucjonalna, to jest parodia. Czy, żeby użyć modnego w dyskursie humanistycznym słówka – dekonstrukcja. PiS zdaje się mówić „patrzcie, obsadziliśmy te instytucje posłusznymi klaunami – i nic się nie stało. Czy to nie dowód, że te instytucje są zbędne?”.

Tyle tylko, że PiS przy okazji ignoruje pewne elementarne zjawisko z pogranicza psychologii i socjologii – to mianowicie, że fasadowa kontrola nadal jest lepsza, niż brak kontroli. Jeśli zamek w drzwiach, który producent reklamował nam jako nie do pokonania, otwiera pierwszy lepszy włamywacz wytrychem z druta, to mamy oczywiście prawo czuć się oszukani przez producenta, tak, jak duża część Polaków poczuła się oszukana przez potransformacyjne elity. Ale nadal jest to dużo lepsze zabezpieczenie domu niż brak zamka bądź drzwi z widocznie wyłamanym zamkiem. PiS chce nam powiedzieć „nie wierzcie w instytucje, one was oszukały – wierzcie w ludzi”. Tyle tylko, że to po prostu nie działa i przykładów w historii mieliśmy ku temu aż nadto. Władza przyciąga bowiem bardzo nieciekawy sort ludzi. Władza pozbawiona hamulców instytucjonalnych przyciąga sort jeszcze bardziej nieciekawy, bo nie trzeba nawet mieć tych kompetencji, które w fasadowej instytucjonalności pozwalają te instytucje ogrywać.

PiS obiecywał program sanacyjny – pozbycie się patologii i naprawę państwa. Tyle tylko, że na razie realizuje niemal wyłącznie (poza sferą socjalną) program destrukcyjny. Można oczywiście wierzyć, że ci sami ludzie, którzy teraz uczestniczą w destrukcji instytucji, potem z zapałem podejmą się ich budowania. Tyle tylko, że pamiętajmy, kto został dobrany do destrukcji instytucji – są to najbardziej plemienni bojownicy, najbardziej lojalni, ci, którzy są związani ze zwycięskim plemieniem nie ideami, tylko właśnie „więzami krwi” (czasem dosłownie, jak w przypadku p. Przyłębskiej, żony PiSowskiego działacza i ambasadora, czasem mniej dosłownie, jak w przypadku pp. Muszyńskiego i Ciocha, byłego odpowiednio posła i senatora PiS). Od tych ludzi teraz oczekuje się, że będą tworzyć normy instytucjonalne do ograniczania członków swojego plemienia. To po prostu nie ma prawa działać, tak, jak nie ma sensu oczekiwać, że członek rodziny będzie zeznawał w procesie przeciw innemu członkowi rodziny (i dlatego prawo od niego tego nie wymaga). Od ludzi, których główną zasługą jest konformizm posunięty do granicy absurdu wymaga się nagle skrajnego nonkonformizmu – wzniesienia się ponad interesy własnego plemienia i działania dla dobra narodu.

Można jeszcze próbować twierdzić (tak niewątpliwie sądzą niektórzy zwolennicy PiSu), że w tym przypadku „interesy własnego plemienia” = „interesy narodu”. Pomijając skrajnie wykluczający charakter takiej narracji i zwykłe ignorowanie faktów (tego, jak dużo Polaków jednak na PiS nie głosowało) to po prostu nieprawda o tyle, że członków „nowych elit” nie rozlicza się z lojalności wobec wyborców PiSu, tylko wobec elit PiSu. Interesy tych obu grup w oczywisty sposób nie są tożsame. To, co ma gwarantować spójność owych interesów, to właśnie instytucje, które PiS tak radośnie demontuje. To niezależne od władzy media mają gwarantować, że rząd nie będzie okradał swoich obywateli, rozdając pieniądze swoim znajomym i rodzinie. To niezależne od władzy sądownictwo ma gwarantować, że rząd nie będzie obywateli zastraszał bądź szykanował.

Niezależne od władzy – termin-klucz. Instytucje są instytucjami właśnie dlatego, że rządy się zmieniają, a instytucje trwają. Media czy sądy mają zatem być niezależne nie wobec tej lub tamtej władzy, a wobec władzy w ogóle. Inaczej obywatel nie ma już jak pilnować tego, czy władza go nie oszukuje i czy nie działa przede wszystkim na rzecz wąskiej grupy elit, które są aktualnie zakumplowane z tymi, którzy są u władzy. Jeszcze raz powtórzę, bo nigdy dość: wiara w to, że wystarczą odpowiedni ludzie, jest naiwna, bo władza korumpuje. Ludzie, którzy nie muszą bać się, że ktoś zobaczy ich świństwa lub że ktoś ich za te świństwa ukarze, pozwalają sobie na popełnianie świństw – po prostu. Jasne, zdarzają się egzemplarze bardziej czy mniej uczciwe – ale aparat państwowy to wielka grupa ludzi i tu wkracza statystyka. Statystyka i psychologia – bo świadomość zupełnej bezkarności potrafi zdemoralizować nawet uczciwych ludzi.

Instytucje w III RP działały często źle. Ale też nie można powiedzieć, że były zupełnie fasadowe. Przez ponad 20 lat za fasadą trwała budowa rzeczywistej budowli. W niektórych przypadkach szło to gorzej, w innych lepiej, ale często coś udało się zbudować. PiS teraz przyszedł i wszystko to niszczy. A jak wiadomo, niszczenie idzie szybciej niż budowanie. Można byłoby jeszcze rozumieć to niszczenie, gdyby PiS przedstawił fundamentalny program sanacyjny. Gdyby powiedział tak, jak to chociażby zrobił Kukiz’15 – Trybunał Konstytucyjny ma słabe umocowanie społeczne, rozwiążmy go i zróbmy wybory członków TK większością konstytucyjną – 2/3 głosów. Wtedy można by uznać to za inwestycję, zrobić rachunek zysków i strat i się z nim zgodzić – bądź nie. PiS jednak niczego takiego nie robi. Niszczy instytucje i zostawia na zgliszczach ludzi, co do których nie ma żadnych podstaw, aby uważać, że będą na tych zgliszczach coś budować – z powodów, które podałem powyżej.

Dlatego uważam, że w tym przypadku nie powinno być żadnej grubej kreski. Winnych świadomej destrukcji instytucji – osoby takie, jak p. Muszyński, który cynicznie właściwie od wygranych wyborów planował destrukcję TK – należy rozliczyć tak, aby elity zrozumiały, że bezkarne niszczenie instytucji nie uchodzi na sucho, że to nie jest jeszcze jeden z dopuszczalnych populistycznych ruchów na politycznej szachownicy. Tyle tylko, że nie wiem, kto z obecnych kandydatów do przejęcia władzy miałby ich rozliczyć, żeby miało to charakter wiarygodnego rozliczenia, a nie populistycznej zagrywki skompromitowanych starych elit. Wiem jedno – niszczenie instytucji trzeba szybko przerwać, a nawet odwrócić, jeśli Polska ma się na arenie międzynarodowej w coraz trudniejszych czasach obronić. Czego wszystkim nam życzę.

Prawo precedensowe

Minister Ziobro (jako PG) właśnie postanowił złożyć do TK wniosek w sprawie kontroli uchwał Sejmu z 2010 roku (sic!) o powołaniu trzech sędziów do TK. Pretekst? Jedna uchwała o powołaniu wszystkich trzech sedziów, co zdaniem Ziobry narusza zasadę indywidualności wyboru sędziego ustanowioną w konstytucji. Jeśli TK przychyli się do wniosku Ziobry, to PiS zyska możliwość powołania do TK jeszcze trojga swoich nominatów.

Pal sześć, że ten sam minister Ziobro rok temu nie dość, że uważał, że TK nie ma prawa kontrolować ważności uchwał Sejmu (co więcej, TK wówczas do takiego zdania się przychylił), to jeszcze uważał, że sam wniosek o kontrolę ważności uchwał kompromituje wnioskodawcę jako prawnika. Sytuacja jest zatem Orwellowska, już nawet nie metaforycznie, ale dosłownie, czy ktoś woli Oceanię, która od zawsze była w stanie wojny z Eurazją, czy czworonożne, które wprawdzie są dobre, ale dwunożne są lepsze. I ten stan jest dużo niebezpieczniejszy dla polskiej demokracji niż sam fakt dokonywania przez PiS przekrętów z TK. Nie, nie dlatego, że mamy zamach stanu, a Kaczyński chce wyprowadzać wojska na ulicę, jak próbują twierdzić niektórzy co bardziej zaangażowani politycznie publicyści. Dlatego, że PiS rozwala właśnie tkankę instytucjonalną polskiej demokracji.

Mówi się, że w Polsce, w przeciwieństwie np. do Wielkiej Brytanii, nie ma prawa precedensowego. Innymi słowy, całość przepisów prawa definiują rozmaite akty prawne (od najwyższego, czyli Konstytucji RP, poprzez ustawy, po rozmaite akty niższego rzędu) i to, co jest w owych aktach prawnych jest ostateczne – zgodnie z ich hierarchią. Tyle tylko, że takie ujęcie w sensie metapolitycznym jest fikcją. W każdym państwie obowiązuje prawo precedensowe – ów precedens dotyczy jednak nie bezpośrednio przepisów prawa, a tego, w jaki sposób to prawo się stosuje – które przepisy się traktuje bardziej literalnie, a które mniej, jaka interpretacja obowiązuje w przypadku przepisów niejasnych, wreszcie – jakie są konsekwencje sytuacji, w której pewne przepisy się łamie, kto owe konsekwencje wyciąga i kto owo wyciąganie konsekwencji egzekwuje. Wyobraźmy sobie bowiem hipotetyczne państwo, w którym wprawdzie przestępcy są normalnie skazywani przez sądy, ale z jakiegoś powodu niektórzy przestępcy (skazani, powiedzmy, z paragrafu 22) nigdy nie są doprowadzani do więzienia. Co więcej – niejeden próbował w owym państwie wyegzekwować skazanie owych skazanych z paragrafu 22. Sądy wydawały nawet wyroki skazujące za zaniechanie wykonania wyroków z paragrafu 22. Tyle tylko, że te akurat wyroki też nie są egzekwowane – chociaż normalnie w owym państwie bardzo ostro ścigani są skorumpowani policjanci, którzy pomagają skazanym uniknąć umieszczenia w zakładzie karnym. Czy w owym państwie paragraf 22 jest de facto karalny? Oczywiście nie, chociaż sądy wydają wyroki skazujące z tego paragrafu – ale osoby z niego skazane tak naprawdę żadnej kary nie ponoszą. Dopóki nie wytworzy się precedens – dopóki ktoś nie zostanie rzeczywiście z owego paragrafu skazany – karalność paragrafu 22 będzie w tym państwie fikcją.

W cywilizowanych demokracjach praworządność gwarantowana jest nie aktami prawnymi, tylko instytucjami. Taką instytucją jest chociażby kultura polityczna, która nakazuje wykluczać z grona decyzyjnego polityków przekraczających pewne normy politycznego cynizmu. Taką instytucją jest także poszanowanie „wrogiej” praworządności, które gwarantuje, że władza wykonawcza będzie wykonywać wyroki władzy sądowniczej, nawet, jeśli część z tych wyroków wydawana jest pod dyktando sędziów wybranych (w ramach trójpodziału władzy) przez poprzednią władzę. Taką instytucją jest też z drugiej strony brak obstrukcji sądowej, czyli próby pozamerytorycznego blokowania władzy wykonawczej czy ustawodawczej przez władzę sądowniczą wedle pozaprawnych, politycznych sympatii. Ale taką instytucją jest również egalitaryzm w stosowaniu prawa, czyli niedzielenie przepisów konstytucyjnych na te „ważne” (bo dotyczące elit) i „teoretyczne” (bo dotyczące „plebsu”).

Erozja instytucji demokratycznych w Polsce oczywiście nie zaczęła się dziś. Powiedziałbym nawet, że części z tych instytucji nigdy nie zbudowano – zamiast tego mieliśmy ich wydmuszkę. Nie mieliśmy zatem nigdy merytorycznego procesu legislacyjnego – zawsze była to mieszanka półlegalnego lobbyingu z dyktatem partii rządzącej (że z poprzedniej kadencji wspomnę tylko posła Niesiołowskiego i jego „będziecie mieli większość, to sobie przegłosujecie” – idealnie nadające się również na motto PiSu w obecnej kadencji). Również TK nie ma tutaj najlepszej prasy, a środowisko prawnicze jest często postrzegane jako oderwane od problemów zwykłych obywateli i zamieszane w nie do końca legalne interesy (jak pokazuje afera reprywatyzacyjna w Warszawie, ta reputacja nie jest zupełnie nieuzasadniona). Brakuje nam zatem powszechnego społecznego przekonania, że pewne instytucje i normy warto jest chronić niezależnie od sympatii partyjnych. Do tej pory zasada, którą nazwałem poszanowaniem „wrogiej” praworządności była respektowana – PiS postanowił się z nią demonstracyjnie rozprawić. Skład „odzyskanego” TK, osoba jej prezes a także poczynania Ziobry sugerują, że trwają także przygotowania do porzucenia kolejnej zasady – o ironio, tej, której intencją naruszenia PiS uzasadniał swoje zmiany w TK – czyli braku obstrukcji sądowniczej. Tyle tylko, że to jest broń obosieczna. PiS na razie zachowuje się jak bokser, który ignoruje uwagi sędziego i konsekwentnie, ku uciesze widowni, okłada poniżej pasa nielubianego przeciwnika. Sympatia widowni bywa jednak zmienna, a i nielubiany przeciwnik może wstać i zacząć również bić poniżej pasa.

Wyobraźmy sobie bowiem następującą sytuację. Następne wybory parlamentarne wygrywa koalicja o nazwie Sojusz Nowoczesnych Obywateli. Wprowadza do Sejmu 240 posłów – za mało, by zmieniać konstytucje lub też wnioskować o Trybunał Stanu, dokładnie tak, jak obecnie PiS. W ramach pierwszej decyzji po ustanowieniu nowego rządu i odzyskaniu resortów siłowych + TVP postanawia unieważnić kontrasygnatę marszałka Sejmu do rozporządzenia prezydenta o terminie wyborów prezydenckich z 2015 roku, pod byle pretekstem proceduralnym. Absurdalne? Czy istotnie bardziej, niż obecny wniosek Ziobry o unieważnienie uchwał dot. wyboru sędziów TK? W konsekwencji Sejm stwierdza, że wybory prezydenckie 2015 roku odbyły się nieprawidłowo i należy je powtórzyć. PiS wyprowadza rzeszę ludzi na ulicę, odzyskana TVP pod prezesurą Tomasza Lisa przygotowuje materiały i komentarze o tym, jak to przywiązani do koryta aferzyści próbują podważyć wynik demokratycznych wyborów. Wobec braku legalnie wybranego prezydenta, druga osoba w państwie – marszałek Sejmu – rozpisuje nowe wybory prezydenckie, które wygrywa kandydat SNO. Sejm przyjmuje następnie uchwałę o nieważności wyboru członków TK z 2006 roku (na tej samej podstawie, na której Ziobro próbuje obecnie „anulować” wybór sędziów) i w konsekwencji o braku ciągłości TK o 2006 roku, co wymusza wybór wszystkich 15 sędziów. Następnie powołuje nowych 15 sędziów, których jeszcze tej samej nocy zaprzysięga nowy prezydent. Nowi sędziowie wybierają ze swojego grona nowego prezesa. Tak zabezpieczony, Sejm przyjmuje teraz ustawy o „szczególnym trybie postępowania przed Trybunałem Stanu”, który pozwala skazać przed TS dowolną podlegającą temu osobę wyłącznie zwykłą większością sejmową, za to przy jednogłośnej aprobacie TK.

Political fiction? Pewnie mimo wszystko tak. Ale proszę mi teraz pokazać, jakie właściwie bariery będą stały naprzeciw takiemu rozwiązaniu, jeśli obecnie „odzyskany” TK przychyli się do wniosku Ziobry i wykluczy ze swojego grona trójkę sędziów wybranych w 2010? Konstytucja? Prawo? Przecież PiS właśnie pokazuje, że konstytucja i prawo to terminy oznaczające „tego, kto aktualnie ma prawo do drukowania wyroków TK” i „tego, kto aktualnie prawo wdraża w życie”.

Ludzkość zna instytucję demokracji pozbawionej otoczki instytucjonalnej, demokrację, która nie jest demokracją konstytucyjną (nie w sensie, że nie posiada konstytucji, tylko w sensie, że bezpośredniej, ostatnio wyrażonej woli ludu nic nie ogranicza). Ten model jest znany bardzo dobrze w Ameryce Łacińskiej. Bardzo dobrze znane są też jego słabości – ponieważ „ostatnio wyrażona wola ludu” upoważnia władzę do niemal całkowitego zdominowania aparatu państwowego i sekowania opozycji, to władza zmienia się tam zazwyczaj co kilkanaście-dziesiąt lat, zazwyczaj w sposób mniej lub bardziej rewolucyjny, w międzyczasie obrastając korupcyjnymi patologiami, przy której „straszliwe zbrodnie” rządu Tuska brzmią jak zabawy małych dzieci w piaskownicy. Czy na pewno chcemy fundować sobie taki model również w Polsce? Owszem, demokracja w Polsce miała i ma liczne wady – także instytucjonalne. PiS doszedł do władzy między innymi dlatego, że owe wady dostrzegł. Obecnie jednak nie robi niczego, aby te wady wyeliminować, a całkiem sporo – aby te wady pogłębić. Słabość opozycji tylko ich do tego ośmiela. Oby się jednak nie skończyło tak, że za radosne harce PiS po tkance instytucjonalnej polskiej młodej demokracji będziemy płacić jeszcze przez najbliższe pokolenie.